„Zmarł Piotr Radoń, dzielny młody mężczyzna zmagający się z ciężką chorobą” – tę smutną wiadomość podały w środę w zasadzie wszystkie polskie media. A ja po raz kolejny uświadomiłam sobie, że wszyscy jesteśmy mistrzami świata w hipokryzji.
Mieszkający w Warszawie Piotr Radoń cierpiał na chorobę o nazwie amelia totalna. Nie miał rąk i nóg. Zmagał się z astmą i skoliozą. Nie poruszał się jednak na wózku inwalidzkim, zamiast tego na rękach nosił go ojciec.
O Piotrze zrobiło się głośno jakiś miesiąc temu, dzięki fotoreporterowi, Jakubowi Szymczukowi, który o 21-latku napisał na swoim fanpage’u. Wstrząsającą historią niepełnosprawnego, który wraz z osiągnięciem pełnoletniości stracił wsparcie finansowe organizacji charytatywnych, a tym samym stracił możliwość godnego życia – zainteresowały się media. Informowano o tym, że Piotr musi mieć nowy wózek, by ojciec nie musiał go dźwigać. Bo w starym „się pocił przez co miał straszne infekcje i zapalenia wszystkich narządów układu oddechowego”.
Niestety historia nie będzie miała happy endu. Ale ja o czym innym.
Wielokrotnie widziałam, jak starszy mężczyzna wsiadał z – dziś już wiem – Piotrem do autobusu przy Krakowskim Przedmieściu w Warszawie. Zdarzało mi się obserwować zachowanie ludzi, którzy za nic mieli fakt, że starszemu mężczyźnie najpewniej jest ciężko. Że powinien mieć wygodne miejsce w autobusie, by najkrótszy nawet przejazd komunikacją miejską, nie był dla niego dodatkowym obciążeniem (wszyscy wiemy, jak bardzo polscy pasażerowie komunikacji miejskiej potrzebują lekcji savoir-vivre). Ale tych, którzy byli w stanie ustąpić miejsca było niewielu. Większość na Piotra i jego ojca spoglądała niczym na woskowe eksponaty z muzeum osobliwości. Bywało, że ktoś rzucił pogardliwym spojrzeniem. Bo widok, zwłaszcza tych ograniczonych, szokował.
A dziś „cały Internet” opłakuje Piotra, podaje dalej informacje o tym, jak dzięki ludziom dobrej woli ostatni miesiąc życia chłopaka być może był najlepszym w jego krótkim życiu.
Ale tak naprawdę znów się spóźniliśmy. Znów przez lata działała znieczulica. Znów, gdyby nie impuls płynący od Jakuba Szymczuka, pewnie przeoczylibyśmy, cicho bo cicho, ale wołającego o pomoc Piotra Radonia. Sama też nie zainteresowałam się historią Piotra i jego ojca, mimo tego, że spotkałam ich na swojej drodze. Takich jak ja pewnie było więcej.
O Piotrze zrobiło się głośno jakiś miesiąc temu, dzięki fotoreporterowi, Jakubowi Szymczukowi, który o 21-latku napisał na swoim fanpage’u. Wstrząsającą historią niepełnosprawnego, który wraz z osiągnięciem pełnoletniości stracił wsparcie finansowe organizacji charytatywnych, a tym samym stracił możliwość godnego życia – zainteresowały się media. Informowano o tym, że Piotr musi mieć nowy wózek, by ojciec nie musiał go dźwigać. Bo w starym „się pocił przez co miał straszne infekcje i zapalenia wszystkich narządów układu oddechowego”.
Niestety historia nie będzie miała happy endu. Ale ja o czym innym.
Wielokrotnie widziałam, jak starszy mężczyzna wsiadał z – dziś już wiem – Piotrem do autobusu przy Krakowskim Przedmieściu w Warszawie. Zdarzało mi się obserwować zachowanie ludzi, którzy za nic mieli fakt, że starszemu mężczyźnie najpewniej jest ciężko. Że powinien mieć wygodne miejsce w autobusie, by najkrótszy nawet przejazd komunikacją miejską, nie był dla niego dodatkowym obciążeniem (wszyscy wiemy, jak bardzo polscy pasażerowie komunikacji miejskiej potrzebują lekcji savoir-vivre). Ale tych, którzy byli w stanie ustąpić miejsca było niewielu. Większość na Piotra i jego ojca spoglądała niczym na woskowe eksponaty z muzeum osobliwości. Bywało, że ktoś rzucił pogardliwym spojrzeniem. Bo widok, zwłaszcza tych ograniczonych, szokował.
A dziś „cały Internet” opłakuje Piotra, podaje dalej informacje o tym, jak dzięki ludziom dobrej woli ostatni miesiąc życia chłopaka być może był najlepszym w jego krótkim życiu.
Ale tak naprawdę znów się spóźniliśmy. Znów przez lata działała znieczulica. Znów, gdyby nie impuls płynący od Jakuba Szymczuka, pewnie przeoczylibyśmy, cicho bo cicho, ale wołającego o pomoc Piotra Radonia. Sama też nie zainteresowałam się historią Piotra i jego ojca, mimo tego, że spotkałam ich na swojej drodze. Takich jak ja pewnie było więcej.