Zaniedbanie awarii w oczyszczalni ścieków "Czajka" pokazało, że na dłuższą metę nie da się zarządzać ponaddwumilionową aglomeracją bez wizji rozwoju miasta i koncepcji rządzenia nim, mając za jedyne zaplecze intelektualne wątpliwej jakości ideologie. Na krótszą metę też się nie da, ale wtedy nie widać niedociągnięć. Trudno sobie wyobrazić, że obejmując władzę w Warszawie, prezydent Trzaskowski nie miał świadomości, że oczyszczalnię oddano do użytku warunkowo po tym, jak stwierdzono około stu usterek. Bo naiwnie zakładam, że pana prezydenta temat zabezpieczenia higieny warszawiaków choć trochę zainteresował. W innym przypadku byłaby to dyskwalifikacja Rafała Trzaskowskiego już na starcie.
Najbardziej prawdopodobne wydaje się zatem to, że problemy z bodajże najdroższą oczyszczalnią ścieków w Europie, a może i na świecie, zostały załatwione metodą "pod dywan". Przez dziesięć miesięcy awarię traktowano jako… No chyba w ogóle się nią nie przejmowano. Skoro jakoś tam działało do tej pory, będzie działać dalej. Po co nadzór, skoro u sterów oczyszczalni stoją sprawdzeni towarzysze z właściwej partii? Niestety, natura okazała się silniejsza od układów politycznych, co mieliśmy okazję wręcz poczuć.
Ale w zamian w tym czasie pan prezydent Trzaskowski poświęcił się tak newralgicznym dla każdego warszawiaka problemom jak karta LGBT czy Parada Równości. Poza zantagonizowaniem mieszkańców wokół kwestii, które dotyczą paroprocentowej mniejszości, efekt tych działań dla miasta jest żaden. Zmarnowany czas i pieniądze. Jedyny efekt tych zabiegów ideologicznych to umacnianie w Warszawie pozycji macierzystej partii prezydenta Trzaskowskiego. I chyba tylko o to chodzi.
Problemem jednak nie jest brak kompetencji, bo zawsze można nauczyć się czegoś nowego. Problemem nie są ludzie, bo w dwumilionowym mieście nietrudno o sprawdzonych fachowców. Problemem jest brak chęci. Patrząc na działania prezydenta Trzaskowskiego, odnosi się wrażenie, że prezydentura jest dla niego katorgą, ciężkim ponurym obowiązkiem, który narzuciła mu decyzja partii. Ktoś wymyślił go jako prezydenta, wtłoczył w tę rolę, a potem zostawił samego sobie. A reszta miała działać na zasadzie "co tu się może złego wydarzyć"? Okazało się, że może.
I wniosek jest porażający. Prezydent wyłożył się na problemie ważnym, ale prostym. Prostym, bo techniczno-organizacyjnym. Co będzie, jeśli pojawi się prawdziwy problem o wymiarze społecznym? Konflikt grup różnych interesów? Atak terrorystyczny? Katastrofa budowlana dużego obiektu? Coś, do czego potrzeba będzie wizji, śmiałości, rozwagi, sprawnego zarządzania? Można mieć jedynie nadzieję, że decyzja prezydenta będzie tylko jedna - dymisja.
Mamy w Warszawie ładnego kolorowego prezydenta, który mówi gładkie zdania i dobrze wygląda - i w marynarce, i w samej koszuli. Prezydenta, dla którego słowo "problem" kojarzy się wyłącznie z tym, jakim uśmiechem uraczyć ukochanych mieszkańców. Ale to za mało, żeby być prawdziwym prezydentem.