Poważni historycy uważają, że dywagacje na temat "co by było gdyby?" są głupie. A ludzie, jak to ludzie, uwielbiają właśnie takie opowieści: co by było, gdyby Hitler wygrał wojnę, Lenin przedwcześnie nie umarł na syfilis, Gagarin nie poleciał w kosmos, a Napieralski nie poleciał do polityki?
A ja się zastanawiam: "co by było gdyby" zamiast prokuratora Ireneusza Szeląga na słynną konferencję po tekście "Rzeczpospolitej" przyszedł jego pryncypał Andrzej Seremet. Powiedziałby na niej to, co mówi w ostatnich wywiadach (np. we Wprost)?
"Szanowni państwo, ja Prokurator Generalny oświadczam, co następuje:
1. Wczoraj był u mnie Tomasz Wróblewski, naczelny "Rz". Powiedziałem mu: 'Podczas badań istotnie na wraku wykryto materiały wysokoenergetyczne, podobne do materiałów wybuchowych. Ale to nie oznacza materiałów wybuchowych'.
Stwierdzam dziś: dopiero weryfikacja laboratoryjna rozstrzyga czy to są materiały wybuchowe.
2. Znałem sprawę przestawioną mi przez Wróblewskiego od dawna. Jeszcze 28 września byli u mnie Naczelny Prokurator Wojskowy i szef Wojskowej Prokuratury Okręgowej w Warszawie. Informowali mnie o wszystkim i chyba padły słowa ze strony płk. Szeląga, że te cząstki mogą być składnikiem materiałów wybuchowych. Chcieli mnie ostrzec, że jeśli ta informacja bez odpowiedniej interpretacji przeniknie do opinii publicznej to może wywołać ogromne napięcia społeczne.
3. Dlatego też 2 października skontaktowałem się w tej sprawie z premierem Donaldem Tuskiem. Przedstawiłem sprawę tak, jak o niej dzisiaj mówię, bo wiedziałem, że uproszczony przekaz może spowodować skutki społeczne trudne do przewidzenia.
To tyle. Dziękuję państwu!"
Prokurator generalny miesiąc przed publikacją "Rz" wiedział więc, że na wraku "wykryto coś, co jest podobne do materiału wybuchowego". Wiedział o tym 28 września, choć eksperci wrócili ze Smoleńska dopiero 12 października – został więc poinformowany w trybie ekstraordynaryjnym. Nieźle! Do tego nie uznał tej wiadomości za durnotę wyssaną z palca, ale za sprawę poważną. Tak bardzo, że pobiegł ostrzegać premiera.
Dla mnie jest jasne, że "Rzeczpospolita" przegrzała z tekstem. Nie miała argumentów by się wybronić przed oświadczeniem płk. Szeląga: "na wraku nie znaleziono żadnego materiału wybuchowego".
Ale jednak słowa Seremeta świadczą, że sprawa "smoleńskich odkryć" żyła od tygodni i budziła niepokój prokuratorskiej wierchuszki. Tyle, że prokuratorzy zdecydowali się nie dzielić swoimi niepokojami ze społeczeństwem.
Słusznie?
Spróbujmy kontynuować zabawę w "co by było gdyby?" Wyobraźmy sobie "co by było gdyby" prokuratura zachowała się rozsądnie, czyli sama z siebie poinformowała jak jest naprawdę:
"Szanowni państwo, byliśmy w Smoleńsku, znaleźliśmy to i to, może to być tym i tym albo tamtym i tamtym. Nie wiemy, sprawdzamy".
W trosce "o skutki społeczne" śledczy mogli sobie obudowywać informację jak chcieli. Na przykład, że "wersja wybuchu jest mało prawdopodobna, bo czarne skrzynki i rejestratory lotów nie zanotowały niczego, co by wskazywało na wybuch, nie znaleziono śladów eksplozji, ofiary nie miały popękanych bębenków usznych itd., itd… ".
Byłaby zadyma? Pewnie tak. Jednak chyba lepiej powiedzieć co jest grane, niż zwoływać tajne narady pod hasłem: "Jezu, a co to będzie jak ludzie się w końcu dowiedzą?"
Zresztą, między nami mówiąc, z jakiej paki Seremet decyduje, co mówić, a co ukrywać przed społeczeństwem? Tajemnica śledztwa? Nie sądzę – przecież nie zdradzałby tajemnicy premierowi, prawda?
To znaczy, że Seremetowi chodziło nie o tajemnicę, a o "skutki społeczne" i o to, żeby nie podawać informacji "bez odpowiedniej interpretacji". Tyle, że akurat Prokurator Generalny nie jest – zdaje się - od oceny skutków społecznych i wymyślania interpretacji.
Nie będę się bawił w dociekanie "co będzie gdy" okaże się, że ekspertyzy wykażą jakiś materiał wybuchowy na wraku. Seremet wszystko opowie, czy zachowa milczenie, szukając odpowiednich interpretacji? Jak wytłumaczy "znalezienie trotylu, którego nie znaleziono" i kto mu w to uwierzy?
"Szanowni państwo, ja Prokurator Generalny oświadczam, co następuje:
1. Wczoraj był u mnie Tomasz Wróblewski, naczelny "Rz". Powiedziałem mu: 'Podczas badań istotnie na wraku wykryto materiały wysokoenergetyczne, podobne do materiałów wybuchowych. Ale to nie oznacza materiałów wybuchowych'.
Stwierdzam dziś: dopiero weryfikacja laboratoryjna rozstrzyga czy to są materiały wybuchowe.
2. Znałem sprawę przestawioną mi przez Wróblewskiego od dawna. Jeszcze 28 września byli u mnie Naczelny Prokurator Wojskowy i szef Wojskowej Prokuratury Okręgowej w Warszawie. Informowali mnie o wszystkim i chyba padły słowa ze strony płk. Szeląga, że te cząstki mogą być składnikiem materiałów wybuchowych. Chcieli mnie ostrzec, że jeśli ta informacja bez odpowiedniej interpretacji przeniknie do opinii publicznej to może wywołać ogromne napięcia społeczne.
3. Dlatego też 2 października skontaktowałem się w tej sprawie z premierem Donaldem Tuskiem. Przedstawiłem sprawę tak, jak o niej dzisiaj mówię, bo wiedziałem, że uproszczony przekaz może spowodować skutki społeczne trudne do przewidzenia.
To tyle. Dziękuję państwu!"
Prokurator generalny miesiąc przed publikacją "Rz" wiedział więc, że na wraku "wykryto coś, co jest podobne do materiału wybuchowego". Wiedział o tym 28 września, choć eksperci wrócili ze Smoleńska dopiero 12 października – został więc poinformowany w trybie ekstraordynaryjnym. Nieźle! Do tego nie uznał tej wiadomości za durnotę wyssaną z palca, ale za sprawę poważną. Tak bardzo, że pobiegł ostrzegać premiera.
Dla mnie jest jasne, że "Rzeczpospolita" przegrzała z tekstem. Nie miała argumentów by się wybronić przed oświadczeniem płk. Szeląga: "na wraku nie znaleziono żadnego materiału wybuchowego".
Ale jednak słowa Seremeta świadczą, że sprawa "smoleńskich odkryć" żyła od tygodni i budziła niepokój prokuratorskiej wierchuszki. Tyle, że prokuratorzy zdecydowali się nie dzielić swoimi niepokojami ze społeczeństwem.
Słusznie?
Spróbujmy kontynuować zabawę w "co by było gdyby?" Wyobraźmy sobie "co by było gdyby" prokuratura zachowała się rozsądnie, czyli sama z siebie poinformowała jak jest naprawdę:
"Szanowni państwo, byliśmy w Smoleńsku, znaleźliśmy to i to, może to być tym i tym albo tamtym i tamtym. Nie wiemy, sprawdzamy".
W trosce "o skutki społeczne" śledczy mogli sobie obudowywać informację jak chcieli. Na przykład, że "wersja wybuchu jest mało prawdopodobna, bo czarne skrzynki i rejestratory lotów nie zanotowały niczego, co by wskazywało na wybuch, nie znaleziono śladów eksplozji, ofiary nie miały popękanych bębenków usznych itd., itd… ".
Byłaby zadyma? Pewnie tak. Jednak chyba lepiej powiedzieć co jest grane, niż zwoływać tajne narady pod hasłem: "Jezu, a co to będzie jak ludzie się w końcu dowiedzą?"
Zresztą, między nami mówiąc, z jakiej paki Seremet decyduje, co mówić, a co ukrywać przed społeczeństwem? Tajemnica śledztwa? Nie sądzę – przecież nie zdradzałby tajemnicy premierowi, prawda?
To znaczy, że Seremetowi chodziło nie o tajemnicę, a o "skutki społeczne" i o to, żeby nie podawać informacji "bez odpowiedniej interpretacji". Tyle, że akurat Prokurator Generalny nie jest – zdaje się - od oceny skutków społecznych i wymyślania interpretacji.
Nie będę się bawił w dociekanie "co będzie gdy" okaże się, że ekspertyzy wykażą jakiś materiał wybuchowy na wraku. Seremet wszystko opowie, czy zachowa milczenie, szukając odpowiednich interpretacji? Jak wytłumaczy "znalezienie trotylu, którego nie znaleziono" i kto mu w to uwierzy?