Istnieje w medycynie pojęcie: choroby odzwierzęce. Nie będę tego rozwijał, jednak w ostatnich kilkunastu latach zwierzęta zdominowały europejską politykę zdrowotną. Zacznijmy od początku.
W 1998 roku organy Unii Europejskiej wydają gigantyczne pieniądze na dopłaty do produkcji mleka w krajach „15”. Następnie Unia płaci gigantyczne dotacje do przetwórstwa mleka aby ostatecznie opłacić utylizację gigantycznych zapasów masła w całej zachodniej Europie. Coś trzeba z tym zrobić. Wymyśla się chorobę szalonych krów, czyli BSE. Nie ma najmniejszej wątpliwości, że w programie BSE uczestniczą wszyscy ówcześni premierzy państw rozgrywających – Blair, Schroeder, Jospin. Nie można powiedzieć rolnikom, że nie wolno im hodować krów i produkować mleka. Reakcja: blokada dróg i chaos komunikacyjny w całej Europie. Ale można zrobić to od tyłu: spowodować niechęć konsumentów do danych produktów. Na pierwszy ogień idzie Anglia. Co chwilę gdzieś wybucha „epidemia” szalonych krów, więc całe stada idą pod nóż i w ogień. Wprowadza się zakaz eksportu i importu wołowiny, ludziom wmawia się, że BSE to to samo co choroba Creutzfeldta Jacoba, a spożycie wołowiny to pewna śmierć. Zapotrzebowanie na mięso spada o 90% a Unia wypłaca odszkodowania hodowcom, którzy zaniechają hodowli bydła w przyszłości. Ktoś wyliczył, że utylizacja i odszkodowanie za jedną krowę jest tańsze niż dopłaty unijne + koszty utylizacji masła w dwóch następujących latach. Na Wyspach cała akcja powiodła się doskonale. Państwo pokazało siłę swej organizacji a ludzie błogosławili premiera i Królową za uchronienie ich przed szaleństwem. Następnie kolej przyszła na Holandię, Francję i w końcu na Niemcy. O ile dobrze pamiętam, to w listopadzie 1999, na terenach byłego NRD, wykryto pierwszy przypadek w Niemczech. Miałem okazję oglądania tego show na żywo z niemieckiej telewizji. Młody człowiek, właściciel stada ok. 60 krów nie krył szczęścia i wzruszenia, że spełniły się jego marzenie i dostanie odszkodowanie. Zero troski o zwierzęta. Wybijanie stad i wypłata odszkodowań trwało do połowy 2000 roku. Pamiętam również zdarzenie z marca 2000, gdy podczas jednej z imprez towarzyszących targom, w których uczestniczyłem, poprosiłem o tatar. Z początku nieśmiało, potem już masowo, ludzie siadali obok mnie i prosili mnie o wspólne zdjęcie. Taka była histeria przed wołowiną.
Oszczędności Unii w kwestii likwidacji nikomu niepotrzebnych stad były w ciągu kilku lat mierzone w miliardach euro.
Kolejną polityczną chorobą była tzw. pryszczyca. Gdzie wybuchła? Na terenach, gdzie była gigantyczna nadprodukcja „blondynek”. Pod nóż i do kotła poszło aż 2 mln sztuk świń. Podobno pryszczyca miała się przenosić na ludzi, a czy jakikolwiek przypadek został udokumentowany? Dla mnie najzabawniejsze było to, że jak wtedy przekraczałem granicę polsko – niemiecką to każdy jadący musiał wyjść z pojazdu, podejść do podajnika i umyć ręce cieczą. Ja wiedziałem czym będę myć ręce – przynależność branżowa zobowiązywała. I powiedziałem wtedy do pogranicznika, że na preparat „S” mam uczulenie. A on mi na to, że nie przejadę granicy.
Negocjacje trwały ok. 30 minut. W tym czasie bez mycia rąk przejechało z 50 pojazdów, w końcu mnie puścili. I gdzie tu rozum?
Na tym etapie wyeliminowano z rynku nadprodukcję wołowiny i wieprzowiny. Co trzeba było jeszcze wyeliminować i gdzie? Wymyślono ptasią grypę. Tu jednak nie dało się trafić w gusta konsumentów, bo nadal dobrze prosperowało KFC lub McDonald. Więc w kogo uderzono? W przydomowych hodowców drobiu, wystawiając nakaz trzymania drobiu i wszelkiego ptactwa w wolierach. Znaczyło to, że kury nie mogły biegać po obejściu. Do kogo adresowano ten przepis? Do Polaków i negocjujących wtedy akces Rumunów i Bułgarów. W końcu kury po podwórku w starej Unii nie biegają. Woliery skutecznie ograniczyły pogłowie ptactwa przydomowego a rolnicy z domorosłych producentów stali się konsumentami drobiu z supermarketu.
Po co ten długi wstęp? Bo wystarczy podrzucić dwa dziki, rzekomo chore na tropikalny pomór świń (poseł Godson prosił aby tak nazywać tę chorobę) i rozpada się polski rząd, 40% newsów jest o problemach ze zbytem, PSL chodzi po suficie, Tusk nie wie co się dzieje, opozycja komentuje. A ten co podrzucił „dziką świnię” w tym czasie zajmuje Krym, za chwilę zabierze się za wschodnią Ukrainę. A my będziemy zastanawiać się komu sprzedamy przerośnięte świnie i co z nimi zrobimy. Tak więc widać, że polityka sięgnęła świńskiego koryta. I zastanawia mnie, gdzie były służby, jak jakiś weterynarz publikował, że zdechły dzik ma coś wspólnego z Afryką. Z pewnością był to agent Putina.
Oszczędności Unii w kwestii likwidacji nikomu niepotrzebnych stad były w ciągu kilku lat mierzone w miliardach euro.
Kolejną polityczną chorobą była tzw. pryszczyca. Gdzie wybuchła? Na terenach, gdzie była gigantyczna nadprodukcja „blondynek”. Pod nóż i do kotła poszło aż 2 mln sztuk świń. Podobno pryszczyca miała się przenosić na ludzi, a czy jakikolwiek przypadek został udokumentowany? Dla mnie najzabawniejsze było to, że jak wtedy przekraczałem granicę polsko – niemiecką to każdy jadący musiał wyjść z pojazdu, podejść do podajnika i umyć ręce cieczą. Ja wiedziałem czym będę myć ręce – przynależność branżowa zobowiązywała. I powiedziałem wtedy do pogranicznika, że na preparat „S” mam uczulenie. A on mi na to, że nie przejadę granicy.
Negocjacje trwały ok. 30 minut. W tym czasie bez mycia rąk przejechało z 50 pojazdów, w końcu mnie puścili. I gdzie tu rozum?
Na tym etapie wyeliminowano z rynku nadprodukcję wołowiny i wieprzowiny. Co trzeba było jeszcze wyeliminować i gdzie? Wymyślono ptasią grypę. Tu jednak nie dało się trafić w gusta konsumentów, bo nadal dobrze prosperowało KFC lub McDonald. Więc w kogo uderzono? W przydomowych hodowców drobiu, wystawiając nakaz trzymania drobiu i wszelkiego ptactwa w wolierach. Znaczyło to, że kury nie mogły biegać po obejściu. Do kogo adresowano ten przepis? Do Polaków i negocjujących wtedy akces Rumunów i Bułgarów. W końcu kury po podwórku w starej Unii nie biegają. Woliery skutecznie ograniczyły pogłowie ptactwa przydomowego a rolnicy z domorosłych producentów stali się konsumentami drobiu z supermarketu.
Po co ten długi wstęp? Bo wystarczy podrzucić dwa dziki, rzekomo chore na tropikalny pomór świń (poseł Godson prosił aby tak nazywać tę chorobę) i rozpada się polski rząd, 40% newsów jest o problemach ze zbytem, PSL chodzi po suficie, Tusk nie wie co się dzieje, opozycja komentuje. A ten co podrzucił „dziką świnię” w tym czasie zajmuje Krym, za chwilę zabierze się za wschodnią Ukrainę. A my będziemy zastanawiać się komu sprzedamy przerośnięte świnie i co z nimi zrobimy. Tak więc widać, że polityka sięgnęła świńskiego koryta. I zastanawia mnie, gdzie były służby, jak jakiś weterynarz publikował, że zdechły dzik ma coś wspólnego z Afryką. Z pewnością był to agent Putina.