Ostatni tego lata luźny, niepolityczny blog. Większość z nas, obywateli Rzeczypospolitej co roku kombinuje, gdzie by tu pojechać na wakacje. Ja z całą rodziną postanowiłem już w styczniu, że na pewno pojedziemy do Grecji, w pierwszej połowie sierpnia. Standardowe biuro podróży, wykup wycieczki, przelot samolotem, dowóz do hotelu, pobyt, czyli z definicji normalne, wypasione wakacje. W końcu wraz z żoną zasłużyliśmy sobie na nie.
Zbiórka na lotnisku – wszystko idzie sprawnie. Kolejka, nadanie bagaży, odprawa, samolot (pełny). Bez problemu. Chwilę po starcie idą w ruch: tablety, smartfony, gameboye i inne cuda nowoczesnej technologii. Kabina pasażerska wypełniła się kakofonią różnych dźwięków, zgrzytów, pików, stuków i trąbek. Każdy wali na czym może i oczywiście z głosem, bo inaczej się nie da. Czym głośniej tym lepiej, w końcu trzeba zagłuszyć sąsiada i silniki.
Dwie i pół godziny lotu, lądowanie, odprawa, bagaże. Wszyscy stoją w małych stadach, najczęściej rodzinnych. Nikt z nikim nie rozmawia, nawet dzieciaki onieśmielone stoją, nie biegają, nie wrzeszczą. Autokar i przejazd do hotelu. Dalej cisza, brak rozmów.
W hotelu każdy dostaje swój pokój, informacje o pobycie - śniadanie, obiad, kolacja, gdzie, o której. I najważniejsze, gdzie jest bar – w końcu to all inclusive.
Rozpakowaliśmy się z rodziną w jakieś pół godziny i poszliśmy na basen. A tu mały szok. Basen prawie pusty a wszystko co z nami przyleciało dokładnie zapełniło krzesła i stoliki w barze. Raczą się „darmowym”, lokalnym alkoholem. W ciszy, bez rozmów.
Nadszedł czas na kolację. Jadalnia wypełniona maksymalnie z wyjątkiem środka. W samym centrum pomieszczenia stoi 12 osobowy stół, pusty, z karteczką na blacie: RESERVED.
W tym momencie zorientowałem się, że praktycznie wszyscy mieszkańcy hotelu, z wyjątkiem jednej rodziny, pochodzą z Polski. Jak? Mega talerze z mega porcjami lądują na stołach. Aby się załapać na wolny stolik dla siebie i rodziny, przyszło nam czekać w barze grubo ponad 20 minut. Bo gdy zwalniał się jakiś stolik, ruszał tabun „sprinterów” czekających, tak jak my, za stolikiem. W końcu udało się jeden dorwać i zjedliśmy całkiem niezłą kolację.
Rano przy śniadaniu dokładnie ta sama sytuacja. Pełna sala, karteczka reserved, sprinterzy. Przy 12 osobowym „zarezerwowanym” siedzi dwoje gości. Postanowiłem przysiąść się do tegoż właśnie stołu. I wtedy, około 20-letni szczyl, chcąc się mnie pozbyć, wskazał na tabliczkę i spytał się: „czy umiesz czytać?” Odpowiedziałem, że tak. Wstałem i poszedłem do recepcji.
Tam bardzo grzecznie poprosiłem o to, aby na stałe zarezerwować dla wszystkich uczestników imprezy stoliki w jadalni. Recepcjonistka, mocno zdziwiona, grzecznie spytała się dlaczego. Wytłumaczyłem, że w tej chwili znajduje się w przepełnionej jadalni olbrzymi stół z rezerwacją, przy której nikt nie siedzi. Pani uznała, że jest to niedopuszczalne i natychmiast zadzwoniła do kelnerów z poleceniem rozdzielenia dużego stołu na właściwe. Podczas obiadu nie było kolejek, nikt też nie czekał na wolny stolik. Pod koniec posiłku weszły do jadalni cztery osoby i zaczęła się awantura – gdzie jest ich stół, gdzie oni mają jeść. Podniesionym głosem, łamaną angielszczyzną, podstarzała „lejdi” zaczęła krzyczeć na kelnerów. Jeden z nich wskazał na mnie i powiedział, że to z powodu mojej interwencji stoliki zostały rozdzielone. „Lejdi” skierowała swoje pretensje do mnie, tym razem już po polsku.
Dowiedziałem się, że jestem chamem, że wystarczy być z tą hołotą – Polakami w hotelu i od razu są problemy. I że ona ma przeze mnie zje*any urlop. To co mnie najbardziej rozbawiło, to zarzut, że przed tym bezczelnym czynem rozdzielenia stolików, nie skonsultowałem się z nią w tej sprawie. Grzecznie odpowiedziałem, że z wsiokami nie rozmawiam. I zwracając się do wszystkich wytłumaczyłem, że to ja podjąłem decyzję o rozdzieleniu stolików i tak już pozostanie, bo dzięki temu nie będziemy musieli czekać na wolne stoliki przy posiłkach. Co zostało przyjęte z aprobatą i entuzjazmem, w końcu dopiero co wszyscy razem, bez czekania, zjedliśmy obiad. Gdy popołudniu szliśmy na basen, mijając jadalnię, zauważyliśmy duży, połączony w jeden, 12 osobowy stół. Ponownie zainterweniowałem w recepcji. I okazało się, że recepcję z wrzaskiem odwiedziła ona. „Lejdi”. Recepcjonistka na mój widok od razu wiedziała co zrobić. Stoły do końca pozostały już rozdzielone. Wyraz twarzy „lejdi” gdy przyszła na kolację był bezcenny.
A teraz inna obserwacja, tzw. basenowa.
Leżaków wokół basenu było dokładnie 90. Przeliczyłem. Gości w hotelu, łącznie z dziećmi było ok. 120. Już przed końcem śniadania, od 70 do 80 leżaków było pokrytych ręcznikami, co według ich właścicieli stanowiło formę rezerwacji miejsca. To nic, że śniadanie było od 7 do 10, a połowa z „zarezerwowanych” leżaków do wieczora obsługiwała wyłącznie ręczniki. A dlaczego nie wszystkie? Otóż, co bardziej zapobiegliwi wczasowicze zdejmowali z niektórych leżaków pianki i przekładali je w ten sposób, że na niektórych leżakach były po dwie a na innych ich nie było. Oczywiście, tam gdzie były dwie pianki, obowiązkowo leżał ręcznik. Zawsze.
My woleliśmy morze.
Kolejnym ciekawym zjawiskiem był … bar.
Oferta all inclusive sprowadzała się do wódki, ginu, ouzo, piwa i wina. Oczywiście butelki litrowe, bez akcyzy. Od czasu do czasu, dla ochłody, można się było napić drinka albo piwka. Natomiast mnie najbardziej interesowało to ile alkoholu jest w stanie wypić w ciągu doby grupa 120 osób wraz z dziećmi. Ile schodziło piwa i wina – nie wiem. Natomiast tzw. twardego alkoholu dobowo schodziło od 35 do 60 litrowych butelek. I nie muszę przy tym tłumaczyć, że kubki, najczęściej pełne petów, walały się wszędzie. Towarzystwo piło w grupkach, najczęściej rodzinnych, tym razem już głośno.
Następny urlop zaplanuję tak (to będzie jeden z warunków) aby goście w hotelu stanowili miks międzynarodowy. Z niewielką domieszką rodaków.
Dwie i pół godziny lotu, lądowanie, odprawa, bagaże. Wszyscy stoją w małych stadach, najczęściej rodzinnych. Nikt z nikim nie rozmawia, nawet dzieciaki onieśmielone stoją, nie biegają, nie wrzeszczą. Autokar i przejazd do hotelu. Dalej cisza, brak rozmów.
W hotelu każdy dostaje swój pokój, informacje o pobycie - śniadanie, obiad, kolacja, gdzie, o której. I najważniejsze, gdzie jest bar – w końcu to all inclusive.
Rozpakowaliśmy się z rodziną w jakieś pół godziny i poszliśmy na basen. A tu mały szok. Basen prawie pusty a wszystko co z nami przyleciało dokładnie zapełniło krzesła i stoliki w barze. Raczą się „darmowym”, lokalnym alkoholem. W ciszy, bez rozmów.
Nadszedł czas na kolację. Jadalnia wypełniona maksymalnie z wyjątkiem środka. W samym centrum pomieszczenia stoi 12 osobowy stół, pusty, z karteczką na blacie: RESERVED.
W tym momencie zorientowałem się, że praktycznie wszyscy mieszkańcy hotelu, z wyjątkiem jednej rodziny, pochodzą z Polski. Jak? Mega talerze z mega porcjami lądują na stołach. Aby się załapać na wolny stolik dla siebie i rodziny, przyszło nam czekać w barze grubo ponad 20 minut. Bo gdy zwalniał się jakiś stolik, ruszał tabun „sprinterów” czekających, tak jak my, za stolikiem. W końcu udało się jeden dorwać i zjedliśmy całkiem niezłą kolację.
Rano przy śniadaniu dokładnie ta sama sytuacja. Pełna sala, karteczka reserved, sprinterzy. Przy 12 osobowym „zarezerwowanym” siedzi dwoje gości. Postanowiłem przysiąść się do tegoż właśnie stołu. I wtedy, około 20-letni szczyl, chcąc się mnie pozbyć, wskazał na tabliczkę i spytał się: „czy umiesz czytać?” Odpowiedziałem, że tak. Wstałem i poszedłem do recepcji.
Tam bardzo grzecznie poprosiłem o to, aby na stałe zarezerwować dla wszystkich uczestników imprezy stoliki w jadalni. Recepcjonistka, mocno zdziwiona, grzecznie spytała się dlaczego. Wytłumaczyłem, że w tej chwili znajduje się w przepełnionej jadalni olbrzymi stół z rezerwacją, przy której nikt nie siedzi. Pani uznała, że jest to niedopuszczalne i natychmiast zadzwoniła do kelnerów z poleceniem rozdzielenia dużego stołu na właściwe. Podczas obiadu nie było kolejek, nikt też nie czekał na wolny stolik. Pod koniec posiłku weszły do jadalni cztery osoby i zaczęła się awantura – gdzie jest ich stół, gdzie oni mają jeść. Podniesionym głosem, łamaną angielszczyzną, podstarzała „lejdi” zaczęła krzyczeć na kelnerów. Jeden z nich wskazał na mnie i powiedział, że to z powodu mojej interwencji stoliki zostały rozdzielone. „Lejdi” skierowała swoje pretensje do mnie, tym razem już po polsku.
Dowiedziałem się, że jestem chamem, że wystarczy być z tą hołotą – Polakami w hotelu i od razu są problemy. I że ona ma przeze mnie zje*any urlop. To co mnie najbardziej rozbawiło, to zarzut, że przed tym bezczelnym czynem rozdzielenia stolików, nie skonsultowałem się z nią w tej sprawie. Grzecznie odpowiedziałem, że z wsiokami nie rozmawiam. I zwracając się do wszystkich wytłumaczyłem, że to ja podjąłem decyzję o rozdzieleniu stolików i tak już pozostanie, bo dzięki temu nie będziemy musieli czekać na wolne stoliki przy posiłkach. Co zostało przyjęte z aprobatą i entuzjazmem, w końcu dopiero co wszyscy razem, bez czekania, zjedliśmy obiad. Gdy popołudniu szliśmy na basen, mijając jadalnię, zauważyliśmy duży, połączony w jeden, 12 osobowy stół. Ponownie zainterweniowałem w recepcji. I okazało się, że recepcję z wrzaskiem odwiedziła ona. „Lejdi”. Recepcjonistka na mój widok od razu wiedziała co zrobić. Stoły do końca pozostały już rozdzielone. Wyraz twarzy „lejdi” gdy przyszła na kolację był bezcenny.
A teraz inna obserwacja, tzw. basenowa.
Leżaków wokół basenu było dokładnie 90. Przeliczyłem. Gości w hotelu, łącznie z dziećmi było ok. 120. Już przed końcem śniadania, od 70 do 80 leżaków było pokrytych ręcznikami, co według ich właścicieli stanowiło formę rezerwacji miejsca. To nic, że śniadanie było od 7 do 10, a połowa z „zarezerwowanych” leżaków do wieczora obsługiwała wyłącznie ręczniki. A dlaczego nie wszystkie? Otóż, co bardziej zapobiegliwi wczasowicze zdejmowali z niektórych leżaków pianki i przekładali je w ten sposób, że na niektórych leżakach były po dwie a na innych ich nie było. Oczywiście, tam gdzie były dwie pianki, obowiązkowo leżał ręcznik. Zawsze.
My woleliśmy morze.
Kolejnym ciekawym zjawiskiem był … bar.
Oferta all inclusive sprowadzała się do wódki, ginu, ouzo, piwa i wina. Oczywiście butelki litrowe, bez akcyzy. Od czasu do czasu, dla ochłody, można się było napić drinka albo piwka. Natomiast mnie najbardziej interesowało to ile alkoholu jest w stanie wypić w ciągu doby grupa 120 osób wraz z dziećmi. Ile schodziło piwa i wina – nie wiem. Natomiast tzw. twardego alkoholu dobowo schodziło od 35 do 60 litrowych butelek. I nie muszę przy tym tłumaczyć, że kubki, najczęściej pełne petów, walały się wszędzie. Towarzystwo piło w grupkach, najczęściej rodzinnych, tym razem już głośno.
Następny urlop zaplanuję tak (to będzie jeden z warunków) aby goście w hotelu stanowili miks międzynarodowy. Z niewielką domieszką rodaków.