Bronisław Wildstein raczył mnie ostatnio zaczepić na portalu wPolityce.pl, a konkretnie nawiązać do mojego ostatniego komentarza po wykryciu śladów materiałów wybuchowych na Tu-154M nr 102. Na wstępie muszę szczerze przyznać, że polemizowanie z Wildsteinem to dla mnie autentyczny zaszczyt.
Bo to on wiele lat temu, gdy pracowaliśmy razem w „Życiu Warszawy”, uczył mnie, jak unikać błędów i nieścisłości logicznych w tekstach.
Wildstein ma oczywiście racje, że trzeba każdą katastrofę lotniczą badać bez uprzedzeń i rozważać z równym prawdopodobieństwem każdy scenariusz. Dlatego z pewnym zażenowaniem muszę mu zwrócić uwagę, że jeżeli za hipotezą o wypadku przemawia kilkadziesiąt razy więcej przesłanek, niż za hipotezą o zamachu – zgodnie z zasadami logiki za hipotezę znacznie bardziej prawdopodobną powinno się przyjmować hipotezę o wypadku. Tyle i tylko tyle chciałem powiedzieć, gdy napisałem, że opowiadam się właśnie z tą hipotezą.
Przyjęcie przeze mnie, niejako w cudzysłowie, pewnej roboczej równowagi między oboma hipotezami było jedynie rodzajem ukłonu wobec zwolenników teorii zamachu. Bo mimo wszystko chcę wierzyć, że po tej stronie także są ludzie uczciwi, a nie tylko cyniczni gracze, którzy na „religii smoleńskiej” chcą robić polityczną lub medialną karierę. Bo, czego niestety Bronisław Wildstein nie dostrzega ani w swojej publicystyce, ani w literaturze, podział smoleński nie jest nową odsłoną wcześniejszych podziałów, obowiązujących w PRL, czy w pierwszym dwudziestoleciu III RP. To znaczy podziału: kierujący się racjami moralnymi ideowcy kontra pragmatycy. Czy inaczej mówiąc, podziału: zwolennicy etyki zasad kontra zwolennicy etyki konsekwencji. Albo jeszcze inaczej mówiąc zwolennicy „Polski, która chce się podobać w świecie” kontra stronnicy „Polski, którą wiozą na lawecie”.
Podział smoleński jest bodaj po raz pierwszy konfliktem dwóch głębokich racji moralnych, które wzajemnie sobą pogardzają. Z jednej strony są ci, którzy wierzą w zamach i pogardzają drugą stroną za to, że nie chce wyjaśnić prawdziwych przyczyn katastrofy, bo ulega Rosji lub jej się boi. A także boi się konsekwencji przyjęcia założenia, iż za katastrofę współodpowiedzialność może ponosić rząd Donalda Tuska. Z drugiej są ci, którzy pogardzają zwolennikami zamachu, bo sądzą, że głoszą oni tę absurdalną dla każdego myślącego człowieka teorię tylko po to, by mobilizować własnych zwolenników. Innymi słowy, wykorzystują śmierć 96 osób w celach czysto politycznych, co jest dowodem moralnego upadku.
Konflikt ten w najbliższym czasie wydaje się bardzo trudny do przezwyciężenia. Ale od takich osób jak Bronisław Wildstein należałoby wymagać, że nie będą obrażać logiki, by ostentacyjnie popierać jedną ze stron.
Wildstein ma oczywiście racje, że trzeba każdą katastrofę lotniczą badać bez uprzedzeń i rozważać z równym prawdopodobieństwem każdy scenariusz. Dlatego z pewnym zażenowaniem muszę mu zwrócić uwagę, że jeżeli za hipotezą o wypadku przemawia kilkadziesiąt razy więcej przesłanek, niż za hipotezą o zamachu – zgodnie z zasadami logiki za hipotezę znacznie bardziej prawdopodobną powinno się przyjmować hipotezę o wypadku. Tyle i tylko tyle chciałem powiedzieć, gdy napisałem, że opowiadam się właśnie z tą hipotezą.
Przyjęcie przeze mnie, niejako w cudzysłowie, pewnej roboczej równowagi między oboma hipotezami było jedynie rodzajem ukłonu wobec zwolenników teorii zamachu. Bo mimo wszystko chcę wierzyć, że po tej stronie także są ludzie uczciwi, a nie tylko cyniczni gracze, którzy na „religii smoleńskiej” chcą robić polityczną lub medialną karierę. Bo, czego niestety Bronisław Wildstein nie dostrzega ani w swojej publicystyce, ani w literaturze, podział smoleński nie jest nową odsłoną wcześniejszych podziałów, obowiązujących w PRL, czy w pierwszym dwudziestoleciu III RP. To znaczy podziału: kierujący się racjami moralnymi ideowcy kontra pragmatycy. Czy inaczej mówiąc, podziału: zwolennicy etyki zasad kontra zwolennicy etyki konsekwencji. Albo jeszcze inaczej mówiąc zwolennicy „Polski, która chce się podobać w świecie” kontra stronnicy „Polski, którą wiozą na lawecie”.
Podział smoleński jest bodaj po raz pierwszy konfliktem dwóch głębokich racji moralnych, które wzajemnie sobą pogardzają. Z jednej strony są ci, którzy wierzą w zamach i pogardzają drugą stroną za to, że nie chce wyjaśnić prawdziwych przyczyn katastrofy, bo ulega Rosji lub jej się boi. A także boi się konsekwencji przyjęcia założenia, iż za katastrofę współodpowiedzialność może ponosić rząd Donalda Tuska. Z drugiej są ci, którzy pogardzają zwolennikami zamachu, bo sądzą, że głoszą oni tę absurdalną dla każdego myślącego człowieka teorię tylko po to, by mobilizować własnych zwolenników. Innymi słowy, wykorzystują śmierć 96 osób w celach czysto politycznych, co jest dowodem moralnego upadku.
Konflikt ten w najbliższym czasie wydaje się bardzo trudny do przezwyciężenia. Ale od takich osób jak Bronisław Wildstein należałoby wymagać, że nie będą obrażać logiki, by ostentacyjnie popierać jedną ze stron.