Zaprezentowany przez kanał National Geographic film o katastrofie smoleńskiej nieco rozczarowuje. Ogląda się go trochę jak zagraniczne filmy, mające pokazywać polską rzeczywistość - dominują rażące uproszczenia.
Film oczywiście był zrobiony z myślą o widzu na całym świecie, więc siłą rzeczy musiał upraszczać skomplikowana materię katastrofy smoleńskiej. Jednak dla wielu ludzi w Polsce, którzy – tak jak niżej podpisany – sprawie katastrofy poświęcili wiele dziesiątków godzin i znają niemal każdą sekundę jej przebiegu, nie mógł to być film wnoszący cokolwiek nowego.
Pomijając kwestię niezbędnych uproszczeń wydaje się też, że autorzy filmu mimo wszystko niezbyt precyzyjnie przedstawili istotę katastrofy. Zachowali się tak, jakby przeczytali raporty MAK i komisji Millera, ale nie wszystko zrozumieli. Moim zdaniem nawet w filmie robionym dla mnie zorientowanego widza należało nieco inaczej rozłożyć akcenty.
Film kładzie duży nacisk na presję, pod jaką znaleźli się piloci. W jakimś stopniu słusznie, bo pewnie w innych okolicznościach nie zdecydowaliby się podejmować nawet próby podejścia do lądowania w sytuacji, gdy widoczność na lotnisku była kilkakrotnie mniejsza od dopuszczalnych norm. Moim zdaniem jednak już sama obecność w kokpicie dyrektora protokołu dyplomatycznego MSZ Mariusza Kazany czy nawet sporna obecność generała Andrzeja Błasika nie miały zasadniczego wpływu na postępowanie załogi. Trzeba pamiętać, że to byli piloci 36 pułku, którzy na co dzień latali z VIP-ami i byli przyzwyczajeni do wizyt prominentów w kokpicie.
Przesadną wagę autorzy filmu przywiązali też do faktu przestawienia wysokościomierza barometrycznego przez kapitana Arkadiusz Protasiuka. Oczywiście to miało znaczenie, ale trzeba też pamiętać, że nie był to jedyny wysokościomierz barometryczny na pokładzie – swój własny wysokościomierz miał drugi pilot, taki sam instrument miał też nawigator. Oczywiście ważne było to, że nawigator w ostatnim okresie czytał wysokość z wysokościomierza radiowego i autorzy filmu słusznie zwracają na to uwagę. Nie zaakcentowali jednak kluczowego dla katastrofy momentu: gdy samolot – niefortunnie właśnie na kluczowej wysokości 100 metrów – wleciał w jar. Widać to dokładnie na stenogramie, gdy przez siedem sekund obniżający się szybko samolot jest na wysokości stu metrów. To, że załoga się wtedy nie zorientowała, iż coś jest nie tak, miało kluczowe znaczenie dla katastrofy.
Tym czego w filmie brakuje, są przede wszystkim analizy ostatnich sekund przed upadkiem. To właśnie te chwile wzbudzają największe kontrowersje wśród osób, zajmujących się katastrofą w Polsce. Szkoda zatem, że autorzy filmu nie wypytali ekspertów, czy samolot mógł z wysokości 10-20 metrów odejść nawet wtedy, gdyby się nie zderzył ze słynną brzozą, czy może i tak nastąpiłoby tzw. przeciągnięcie. Zabrakło analizy, czy końcówka skrzydła mogła odpaść po zderzeniu z brzozą. A także, czy samolot mógł na takiej wysokości wykonać tzw. półbeczkę. Wreszcie brak jest analizy tego, czy rzeczywiście było możliwe, tak jak dowodziła komisja Millera, że kapitan Protasiuk nacisnął przycisk „uchod” i czekał aż 5 sekund na reakcję samolotu.
Może jednak za dużo wymagam od filmu wyświetlanego jednak w ramach cyklu rozrywkowego, a nie śledczego.
Pomijając kwestię niezbędnych uproszczeń wydaje się też, że autorzy filmu mimo wszystko niezbyt precyzyjnie przedstawili istotę katastrofy. Zachowali się tak, jakby przeczytali raporty MAK i komisji Millera, ale nie wszystko zrozumieli. Moim zdaniem nawet w filmie robionym dla mnie zorientowanego widza należało nieco inaczej rozłożyć akcenty.
Film kładzie duży nacisk na presję, pod jaką znaleźli się piloci. W jakimś stopniu słusznie, bo pewnie w innych okolicznościach nie zdecydowaliby się podejmować nawet próby podejścia do lądowania w sytuacji, gdy widoczność na lotnisku była kilkakrotnie mniejsza od dopuszczalnych norm. Moim zdaniem jednak już sama obecność w kokpicie dyrektora protokołu dyplomatycznego MSZ Mariusza Kazany czy nawet sporna obecność generała Andrzeja Błasika nie miały zasadniczego wpływu na postępowanie załogi. Trzeba pamiętać, że to byli piloci 36 pułku, którzy na co dzień latali z VIP-ami i byli przyzwyczajeni do wizyt prominentów w kokpicie.
Przesadną wagę autorzy filmu przywiązali też do faktu przestawienia wysokościomierza barometrycznego przez kapitana Arkadiusz Protasiuka. Oczywiście to miało znaczenie, ale trzeba też pamiętać, że nie był to jedyny wysokościomierz barometryczny na pokładzie – swój własny wysokościomierz miał drugi pilot, taki sam instrument miał też nawigator. Oczywiście ważne było to, że nawigator w ostatnim okresie czytał wysokość z wysokościomierza radiowego i autorzy filmu słusznie zwracają na to uwagę. Nie zaakcentowali jednak kluczowego dla katastrofy momentu: gdy samolot – niefortunnie właśnie na kluczowej wysokości 100 metrów – wleciał w jar. Widać to dokładnie na stenogramie, gdy przez siedem sekund obniżający się szybko samolot jest na wysokości stu metrów. To, że załoga się wtedy nie zorientowała, iż coś jest nie tak, miało kluczowe znaczenie dla katastrofy.
Tym czego w filmie brakuje, są przede wszystkim analizy ostatnich sekund przed upadkiem. To właśnie te chwile wzbudzają największe kontrowersje wśród osób, zajmujących się katastrofą w Polsce. Szkoda zatem, że autorzy filmu nie wypytali ekspertów, czy samolot mógł z wysokości 10-20 metrów odejść nawet wtedy, gdyby się nie zderzył ze słynną brzozą, czy może i tak nastąpiłoby tzw. przeciągnięcie. Zabrakło analizy, czy końcówka skrzydła mogła odpaść po zderzeniu z brzozą. A także, czy samolot mógł na takiej wysokości wykonać tzw. półbeczkę. Wreszcie brak jest analizy tego, czy rzeczywiście było możliwe, tak jak dowodziła komisja Millera, że kapitan Protasiuk nacisnął przycisk „uchod” i czekał aż 5 sekund na reakcję samolotu.
Może jednak za dużo wymagam od filmu wyświetlanego jednak w ramach cyklu rozrywkowego, a nie śledczego.