Interwencja zbrojna Stanów Zjednoczonych w Libii narusza podstawowe zasady amerykańskiej machiny wojennej.
Zwykło się uważać, że dla Stanów Zjednoczonych przestrzeganie prawa jest święte i że to my ciągle naginamy przepisy do własnych celów. Katastrofa samolotu CASA pod Mirosławcem czy prezydenckiego Tu-154 pod Smoleńskiem są tego najlepszymi przykładami. Byle jaka organizacja i ignorowanie przepisów. W praktyce również Amerykanie często ignorują prawo jeśli mają w tym interes. Wojna libijska jest tego najlepszym przykładem.
Na mocy konstytucji Kongres zachował sobie pewne kompetencje związane z wojną, potocznie określane mianem 4M (money, men, material, management). Kongres przede wszystkim wypowiada wojnę (art. 1, sek. 8, ust. 11). Co ciekawe, Ojcowie Założyciele rozważali przyznanie Kongresowi prawa do „prowadzenia wojny”, ale ostatecznie zdecydowano, że to władza wykonawcza będzie lepiej radzić sobie z tym zadaniem. Częste naruszanie przez prezydentów konstytucji doprowadziło do uchwalenia 7 listopada 1973 roku, mimo weta prezydenta R. Nixona, Rezolucji o Uprawnieniach Wojennych (WPR – War Powers Resolution; P.L. 93 – 148), ograniczającej prezydenckie możliwości tak, by „działać zgodnie z wolą twórców Konstytucji i wzmocnić kolektywne działania Kongresu i Prezydenta w zakresie stosowania Sił Zbrojnych”.
Po pierwsze, „Prezydent w każdej sytuacji powinien przeprowadzić konsultacje z Kongresem przed podjęciem decyzji o użyciu Sił Zbrojnych w warunkach konfliktu, a po jej podjęciu powinien regularnie konsultować się z Kongresem” (sek. 3). WPR stanowi, że Siły Zbrojne mogą być użyte przez Prezydenta tylko w sytuacji (sek. 2c):
1. Deklaracji wojny przez Kongres;
2. Wydania upoważnienia na użycie Sił Zbrojnych;
3. Zagrożenia Stanów Zjednoczonych wynikłego z faktu ataku na jej terytoria lub Siły Zbrojne.
Żadna z tych przesłanek nie została spełniona w przypadku operacji „Świt Odysei”, przez co Obama jest krytykowany przez polityków (także z jego własnej partii) oraz konstytucjonalistów. Nie było konsultacji z Kongresem lecz przekazanie informacji po rozpoczęciu działań. Obama nagina tym samym prawo bardziej niż George W. Bush, który starał się o zgodę Kongresu (i ją dostał) szykując się do agresji na Irak. Ironia polega na tym, że w 2007 roku prezydent Bush był krytykowany przez Obamę, który stwierdził jasno (cyt. za „Global Post”): „Prezydent nie jest uprawniony do jednostronnego autoryzowania militarnego uderzenia jeśli w grę nie wchodzi bezpośrednie zagrożenie dla bezpieczeństwa narodu amerykańskiego”. Tak więc Obama raz jeszcze powiedział coś innego niż zrobił. Naruszył jednocześnie prawo. Ale co z tego? Właściwie nic. Prawo prawem, a życie życiem.
Na mocy konstytucji Kongres zachował sobie pewne kompetencje związane z wojną, potocznie określane mianem 4M (money, men, material, management). Kongres przede wszystkim wypowiada wojnę (art. 1, sek. 8, ust. 11). Co ciekawe, Ojcowie Założyciele rozważali przyznanie Kongresowi prawa do „prowadzenia wojny”, ale ostatecznie zdecydowano, że to władza wykonawcza będzie lepiej radzić sobie z tym zadaniem. Częste naruszanie przez prezydentów konstytucji doprowadziło do uchwalenia 7 listopada 1973 roku, mimo weta prezydenta R. Nixona, Rezolucji o Uprawnieniach Wojennych (WPR – War Powers Resolution; P.L. 93 – 148), ograniczającej prezydenckie możliwości tak, by „działać zgodnie z wolą twórców Konstytucji i wzmocnić kolektywne działania Kongresu i Prezydenta w zakresie stosowania Sił Zbrojnych”.
Po pierwsze, „Prezydent w każdej sytuacji powinien przeprowadzić konsultacje z Kongresem przed podjęciem decyzji o użyciu Sił Zbrojnych w warunkach konfliktu, a po jej podjęciu powinien regularnie konsultować się z Kongresem” (sek. 3). WPR stanowi, że Siły Zbrojne mogą być użyte przez Prezydenta tylko w sytuacji (sek. 2c):
1. Deklaracji wojny przez Kongres;
2. Wydania upoważnienia na użycie Sił Zbrojnych;
3. Zagrożenia Stanów Zjednoczonych wynikłego z faktu ataku na jej terytoria lub Siły Zbrojne.
Żadna z tych przesłanek nie została spełniona w przypadku operacji „Świt Odysei”, przez co Obama jest krytykowany przez polityków (także z jego własnej partii) oraz konstytucjonalistów. Nie było konsultacji z Kongresem lecz przekazanie informacji po rozpoczęciu działań. Obama nagina tym samym prawo bardziej niż George W. Bush, który starał się o zgodę Kongresu (i ją dostał) szykując się do agresji na Irak. Ironia polega na tym, że w 2007 roku prezydent Bush był krytykowany przez Obamę, który stwierdził jasno (cyt. za „Global Post”): „Prezydent nie jest uprawniony do jednostronnego autoryzowania militarnego uderzenia jeśli w grę nie wchodzi bezpośrednie zagrożenie dla bezpieczeństwa narodu amerykańskiego”. Tak więc Obama raz jeszcze powiedział coś innego niż zrobił. Naruszył jednocześnie prawo. Ale co z tego? Właściwie nic. Prawo prawem, a życie życiem.