Kilka lat temu mówiło się o Unii Europejskiej dwóch prędkości. Teraz coraz częściej termin ten odnosi się do NATO. Czy Europa jest „militarnym pigmejem”?
Znany z odważnych wypowiedzi amerykański sekretarz obrony Robert Gates (teraz już były) wielokrotnie krytycznie odnosił się do problemu nierównomiernego wysiłku i zaangażowania państw członkowskich w działania NATO. Innymi słowy, jedne państwa są zainteresowane realizowaniem interesów Sojuszu, a inne nie czerpiąc korzyści z członkostwa nie przykładając się do bezpieczeństwa (mówiąc kolokwialnie, jadą „na gapę”, jak kilka lat temu stwierdził otwarcie brytyjski minister obrony John Hutton, chociaż w praktyce trudno jednoznacznie ocenić kto należy do jakiej grupy – czy Polska jest „gapowiczem”, bo nie chciała wysłać samolotów nad Libię czy to może Zachód, który przez lata uporczywie odmawiał stworzenia planów obrony republik nadbałtyckich, czym naruszał podstawowe cele istnienia NATO?).
Gates ostrzegł nawet, że pogrążone w kryzysie gospodarczym i zmęczone dekadą wojny Stany Zjednoczone mogą zmniejszyć swój wkład w NATO i pomoc sojusznikom. Abstrahując od realności takiego scenariusza, jego spełnienie byłoby katastroficzne – NATO funkcjonuje bowiem tylko dzięki wojsku i pieniądzom amerykańskim. Bez Amerykanów NATO nie ma racji bytu. A co to oznaczałoby dla nas? Doktor Przemysław Żurawski vel Grajewski w wywiadzie „Z Polską nie ma małych wojen” („Armia”, nr 7-8/2011), stwierdził jasno:
Obecne bezpieczeństwo Polski, w odróżnieniu chociażby od okresu międzywojennego, zbudowane jest na stabilności globalnego, a nie tylko europejskiego systemu międzynarodowego, którego głównym stabilizatorem są Stany Zjednoczone. Każde ograniczenie zdolności Stanów Zjednoczonych do działania poprzez związanie ich sił w kolejnej wojnie w odległym miejscu, może prowokować inne państwa do testowania gotowości Waszyngtonu do zaangażowania się w Europie Środkowo – Wschodniej. Takim mocarstwem testującym na ile może sobie pozwolić mogłaby być np. Rosja, która przejawia aspiracje neoimperialne (…) Udział Polski w obronnej wojnie konwencjonalnej dotyczy scenariusza, w którym nastąpiłoby załamanie NATO.
W praktyce jakakolwiek niezdolność reakcji amerykańskiej zwiększa zagrożenie dla Polski. Na Europę bowiem nie mamy co liczyć. Europa nie jest w stanie prowadzić efektywnej polityki militarnej, czego będące parodią wojska unijne grupy bojowe są najlepszym przykładem. Chociaż natowska Europa ma około 2 milionów żołnierzy, z trudem uzbierano często wątpliwej jakości kontyngenty do Afganistanu. Doktor Przemysław Żurawski vel Grajewski nie zostawia wątpliwości co do oceny militarnych zdolności Unii Europejskiej:
Od 20 lat nie jest ona w stanie zbudować efektywnych struktur wojskowych. Ile czasu można wiarygodnie zapowiadać ich powstanie? Czas tłumaczenia się młodością Unii już się kończy.
Tylko czwarta część budżetu NATO jest pokrywana przez Europejczyków, którzy zależni są od amerykańskiej amunicji, wywiadu (w tym satelitarnego), bezzałogowych statków latających, latających cystern i samolotów AWACS. Broń nuklearna NATO również jest wyłącznie amerykańska. Pomimo szumnych deklaracji impotencja Starego Kontynentu pogłębia się. W czasie zimnej wojny Amerykanie dawali „tylko” połowę budżetu NATO. Od 11 września 2001 roku europejskie wydatki na obronność spadły o 15 procent, a przecież po drodze była wojna w Iraku, teraz w Afganistanie i Libii.
Poziom opóźnienia Europy w kwestiach militarnych jest tak duży, że w 2002 roku ówczesny sekretarz generalny NATO George Robertson nazwał sprawę otwarcie: Europa to militarny pigmej. „Istnieje ryzyko, że w niedalekiej przyszłości nie będziemy już mogli wspólnie działać” – ostrzegał. Każdy konflikt ostatnich lat, w którym brało udział NATO, dobitnie ukazuje jak bardzo Europa jest zapóźniona względem Stanów Zjednoczonych. Podać można przykład wojny przeciwko Serbii (1999) czy też obecną interwencję przeciwko Libii. W przypadku tej drugiej operacji Amerykanie szybko zrezygnowali z przywództwa – Europejczycy, w tym przypadku Francuzi i Brytyjczycy – nie wiedzą co robić i nie są w stanie przechylić szali zwycięstwa na własną stronę. Zaczyna brakować im amunicji. Nie ma europejskich bezzałogowców. Trzeba prosić o nie Amerykanów, ale ci nie mają żadnych dostępnych – wszystkie odesłano w strefę działań wojennych.
Tak samo jest też w Afganistanie, gdzie różnica potencjałów jest aż nadto widoczna. Amerykanie z irytacją podchodzą do indolencji europejskich sojuszników. Żołnierze ze Stanów Zjednoczonych żartują, że ISAF powinno się w praktyce odszyfrowywać jako „I Saw American Fighting” (widziałem walczących Amerykanów) lub też „I Suck at Fighting” (jestem beznadziejny w walce). Co ważne, krytyka dotyczy polityków, a nie żołnierzy (chyba, że niemieckich). Amerykanie doceniają profesjonalizm kolegów z innych państw i wiedzą, że gdyby tylko otrzymali taką swobodę i sprzęt jak oni, podołaliby każdemu wyzwaniu. Warto dodać, że bardzo dobre oceny zbierają nasi żołnierze.
Operacja w Libii może mieć ciekawe konsekwencje dla relacji w ramach NATO. W wyniku wycofania się Amerykanów z pierwszej linii to Francja i Wielka Brytania musiały wziąć na siebie większy ciężar. Sprawiło to, że Paryż każdego dnia wydaje średnio 2 miliony dolarów na libijską operację – niemal tyle samo co na afgańską. Koszt misji w Libii to dla Francji już – licząc bardzo ostrożnie – co najmniej 140 milionów dolarów. Roczny budżet na operacje zagraniczne to około miliarda dolarów.
W porównaniu ze Stanami Zjednoczonymi to niewiele. Wydatki drugiej na liście Wielkiej Brytanii to zaledwie 7,7 procent amerykańskich. W przypadku trzeciej Francji jest to jeszcze mniej – 6,6 procent budżetu Pentagonu. Ale Gatesowi nie chodzi tylko o pieniądze. Nad Libię skierowali swoje samoloty bowiem Norwegowie i Duńczycy, chociaż ich budżety wojskowe są małe (kolejno 6,4 i 4,5 miliarda dolarów rocznie), a zabrakło Hiszpanów czy Niemców, którzy mają środki do udziału, ale nie mają woli politycznej. Zdaniem Gatesa pogłębia to podział na „sojusz dwóch prędkości” niszcząc transatlantycką solidarność.
Gates ostrzegł nawet, że pogrążone w kryzysie gospodarczym i zmęczone dekadą wojny Stany Zjednoczone mogą zmniejszyć swój wkład w NATO i pomoc sojusznikom. Abstrahując od realności takiego scenariusza, jego spełnienie byłoby katastroficzne – NATO funkcjonuje bowiem tylko dzięki wojsku i pieniądzom amerykańskim. Bez Amerykanów NATO nie ma racji bytu. A co to oznaczałoby dla nas? Doktor Przemysław Żurawski vel Grajewski w wywiadzie „Z Polską nie ma małych wojen” („Armia”, nr 7-8/2011), stwierdził jasno:
Obecne bezpieczeństwo Polski, w odróżnieniu chociażby od okresu międzywojennego, zbudowane jest na stabilności globalnego, a nie tylko europejskiego systemu międzynarodowego, którego głównym stabilizatorem są Stany Zjednoczone. Każde ograniczenie zdolności Stanów Zjednoczonych do działania poprzez związanie ich sił w kolejnej wojnie w odległym miejscu, może prowokować inne państwa do testowania gotowości Waszyngtonu do zaangażowania się w Europie Środkowo – Wschodniej. Takim mocarstwem testującym na ile może sobie pozwolić mogłaby być np. Rosja, która przejawia aspiracje neoimperialne (…) Udział Polski w obronnej wojnie konwencjonalnej dotyczy scenariusza, w którym nastąpiłoby załamanie NATO.
W praktyce jakakolwiek niezdolność reakcji amerykańskiej zwiększa zagrożenie dla Polski. Na Europę bowiem nie mamy co liczyć. Europa nie jest w stanie prowadzić efektywnej polityki militarnej, czego będące parodią wojska unijne grupy bojowe są najlepszym przykładem. Chociaż natowska Europa ma około 2 milionów żołnierzy, z trudem uzbierano często wątpliwej jakości kontyngenty do Afganistanu. Doktor Przemysław Żurawski vel Grajewski nie zostawia wątpliwości co do oceny militarnych zdolności Unii Europejskiej:
Od 20 lat nie jest ona w stanie zbudować efektywnych struktur wojskowych. Ile czasu można wiarygodnie zapowiadać ich powstanie? Czas tłumaczenia się młodością Unii już się kończy.
Tylko czwarta część budżetu NATO jest pokrywana przez Europejczyków, którzy zależni są od amerykańskiej amunicji, wywiadu (w tym satelitarnego), bezzałogowych statków latających, latających cystern i samolotów AWACS. Broń nuklearna NATO również jest wyłącznie amerykańska. Pomimo szumnych deklaracji impotencja Starego Kontynentu pogłębia się. W czasie zimnej wojny Amerykanie dawali „tylko” połowę budżetu NATO. Od 11 września 2001 roku europejskie wydatki na obronność spadły o 15 procent, a przecież po drodze była wojna w Iraku, teraz w Afganistanie i Libii.
Poziom opóźnienia Europy w kwestiach militarnych jest tak duży, że w 2002 roku ówczesny sekretarz generalny NATO George Robertson nazwał sprawę otwarcie: Europa to militarny pigmej. „Istnieje ryzyko, że w niedalekiej przyszłości nie będziemy już mogli wspólnie działać” – ostrzegał. Każdy konflikt ostatnich lat, w którym brało udział NATO, dobitnie ukazuje jak bardzo Europa jest zapóźniona względem Stanów Zjednoczonych. Podać można przykład wojny przeciwko Serbii (1999) czy też obecną interwencję przeciwko Libii. W przypadku tej drugiej operacji Amerykanie szybko zrezygnowali z przywództwa – Europejczycy, w tym przypadku Francuzi i Brytyjczycy – nie wiedzą co robić i nie są w stanie przechylić szali zwycięstwa na własną stronę. Zaczyna brakować im amunicji. Nie ma europejskich bezzałogowców. Trzeba prosić o nie Amerykanów, ale ci nie mają żadnych dostępnych – wszystkie odesłano w strefę działań wojennych.
Tak samo jest też w Afganistanie, gdzie różnica potencjałów jest aż nadto widoczna. Amerykanie z irytacją podchodzą do indolencji europejskich sojuszników. Żołnierze ze Stanów Zjednoczonych żartują, że ISAF powinno się w praktyce odszyfrowywać jako „I Saw American Fighting” (widziałem walczących Amerykanów) lub też „I Suck at Fighting” (jestem beznadziejny w walce). Co ważne, krytyka dotyczy polityków, a nie żołnierzy (chyba, że niemieckich). Amerykanie doceniają profesjonalizm kolegów z innych państw i wiedzą, że gdyby tylko otrzymali taką swobodę i sprzęt jak oni, podołaliby każdemu wyzwaniu. Warto dodać, że bardzo dobre oceny zbierają nasi żołnierze.
Operacja w Libii może mieć ciekawe konsekwencje dla relacji w ramach NATO. W wyniku wycofania się Amerykanów z pierwszej linii to Francja i Wielka Brytania musiały wziąć na siebie większy ciężar. Sprawiło to, że Paryż każdego dnia wydaje średnio 2 miliony dolarów na libijską operację – niemal tyle samo co na afgańską. Koszt misji w Libii to dla Francji już – licząc bardzo ostrożnie – co najmniej 140 milionów dolarów. Roczny budżet na operacje zagraniczne to około miliarda dolarów.
W porównaniu ze Stanami Zjednoczonymi to niewiele. Wydatki drugiej na liście Wielkiej Brytanii to zaledwie 7,7 procent amerykańskich. W przypadku trzeciej Francji jest to jeszcze mniej – 6,6 procent budżetu Pentagonu. Ale Gatesowi nie chodzi tylko o pieniądze. Nad Libię skierowali swoje samoloty bowiem Norwegowie i Duńczycy, chociaż ich budżety wojskowe są małe (kolejno 6,4 i 4,5 miliarda dolarów rocznie), a zabrakło Hiszpanów czy Niemców, którzy mają środki do udziału, ale nie mają woli politycznej. Zdaniem Gatesa pogłębia to podział na „sojusz dwóch prędkości” niszcząc transatlantycką solidarność.