Kilka dni temu prof. Paweł Śpiewak powiedział, że Platformie Obywatelskiej po siedmiu latach rządów dobrze zrobi przegrana, gdyż popadła w drażniący Polaków oportunizm i stała się klasyczną partią władzy. Nie dotyczy to tylko PO – najbliższe wybory samorządowe pokażą, jak bardzo wszystkie wiodące ugrupowania oderwały się od potrzeb i oczekiwań zwykłych Polaków.
Polityka znów koncentruje się głównie na tym, który członek dworu władcy dopcha się jak najbliżej jego tronu i zajmie dzięki temu możliwie wysoki stołek. Sposobem na osiągnięcie tego celu najczęściej jest schlebianie przywódcy a nie sączenie do jego ucha mądrych podszeptów pro publico bono. Tak jest w PO, ale i w ugrupowaniach opozycyjnych kompletnie nie potrafiących odpowiedzieć na oczekiwania Polaków. W rezultacie społeczeństwo zamiast być podmiotem polityki, ma poczucie, że jest zaledwie narzędziem w walce dinozaurów, od ponad dwudziestu lat zasiadających w sejmowych ławach – na przemian rządowych i opozycyjnych. A stawką tej nieustannej walki nie jest nic, co miałoby realny wpływ na tu i teraz poszczególnych rodzin czy szerszych grup społecznych ani tym bardziej na ich przyszłość.
Taka sytuacja miała już miejsce kilka razy w niedługich przecież dziejach III RP. Ostatni raz w tej skali obserwowaliśmy ją w latach 2003 – 2005 po aferze Rywina, a efektem było głębokie przemodelowanie ogólnopolskiej sceny politycznej. Czy tym razem będzie podobnie, przekonamy się po wyborach parlamentarnych, do których pozostał ponad rok. Wcześniej, bo już za trzy miesiące odbędą się wybory samorządowe, które będą być może najważniejszym od lat sprawdzianem tego, na ile ogólnopolskie partie potrafią jeszcze zrozumieć potrzeby zwyczajnych ludzi. O tym, że jest z tym bardzo źle świadczą od lat sukcesy lokalnych komitetów wyborczych pod przywództwem autentycznych liderów, takich jak prezydenci Gliwic, Gdyni, Katowic, Poznania i dziesiątek mniejszych miast oraz miasteczek w całej Polsce.
W każdym z nich istnieją struktury PO, PiS-u, SLD czy PSL-u, ale bardzo często ludzie wolą oddawać władzę bezpartyjnym kandydatom na burmistrzów i prezydentów, którzy odwdzięczają się efektywną służbą na rzecz swoich małych ojczyzn, odnawiając mandat zaufania przez wiele kadencji z rzędu. Jestem przekonany, że w nadchodzących wyborach sukces lokalnych komitetów osiągnie skalę dotychczas niespotykaną, gdyż będzie dotyczył nie tylko stanowisk włodarzy gmin.
W listopadzie po raz pierwszy radnych gmin wybierzemy w ramach zazwyczaj niewielkich okręgów jednomandatowych. Oznacza to, że mandaty wywalczą wyłącznie kandydaci prawdziwie bliscy swoim sąsiadom, którzy tylko w momencie głosowania na chwile staną się wyborcami. To zupełnie inna sytuacja, niż w przypadku wyborów parlamentarnych, gdyż tam każdy wyborca jest tylko cząstką anonimowej dla polityków masy, zwanej elektoratem. Na szczeblu gmin będzie zupełnie inaczej i w wyścigu po miejsca w radach miast zwyciężą tylko te komitety, które wystawią kandydatów najlepszych, a nie – jak dotychczas, szczególnie w dużych partiach – najsprytniejszych w walce tzw. biorące miejsca na listach. Tym razem „biorące” będzie tylko jedno miejsce na każdy okręg i ludzie z partyjnym zapleczem, ale bez dorobku na rzecz wyborców nie będą mieli szans.
Zobaczymy, na ile partyjne komitety będą potrafiły sprostać nowym zasadom. Spodziewam się, ze w bardzo wielu przypadkach chcąc osiągnąć sukces w walce o mandaty radnych będą musiały przekonać do kandydowania pod ich sztandarami ludzi będących dotychczas poza polityką, nawet tą na najniższym szczeblu, ale będących autentycznymi społecznikami i odnoszących sukcesy w wielu innych dziedzinach. W partiach na takie osoby nie ma miejsca, gdyż osobowości zwykle są tam niemile widziane, jako mogące zagrozić pozycji lidera w mieście, powiecie lub województwie.
Taka logika panuje w każdym ugrupowaniu, gdyż „baronowie” widzą w tym najlepszy, a często jedyny sposób na trwanie u sterów partyjnych struktur przez wiele, wiele lat.
Jest to jednak przyczyną kadrowej słabości wszystkich ugrupowań, szczególnie na szczeblach lokalnych. W listopadzie zostanie ona obnażona z niespotykaną dotąd ostrością i pokaże, która duża partia najlepiej potrafi odpowiadać na oczekiwania „prawdziwych Polaków”, czyli tych, którzy żyją w lokalnej Polsce realnych problemów, a nie będących jedynie anonimowym elektoratem. Zarówno partie, jak też lokalne komitety będą musiały sięgnąć po społecznych liderów z obrzeży albo zupełnie spoza polityki. Oznacza to, że tej jesieni zacznie się kadrowa i zapewne także pokoleniowa zmiana, która w ciągu kilku lat z samorządów dotrze szeroką falą na najwyższe szczeble władzy.
Taka sytuacja miała już miejsce kilka razy w niedługich przecież dziejach III RP. Ostatni raz w tej skali obserwowaliśmy ją w latach 2003 – 2005 po aferze Rywina, a efektem było głębokie przemodelowanie ogólnopolskiej sceny politycznej. Czy tym razem będzie podobnie, przekonamy się po wyborach parlamentarnych, do których pozostał ponad rok. Wcześniej, bo już za trzy miesiące odbędą się wybory samorządowe, które będą być może najważniejszym od lat sprawdzianem tego, na ile ogólnopolskie partie potrafią jeszcze zrozumieć potrzeby zwyczajnych ludzi. O tym, że jest z tym bardzo źle świadczą od lat sukcesy lokalnych komitetów wyborczych pod przywództwem autentycznych liderów, takich jak prezydenci Gliwic, Gdyni, Katowic, Poznania i dziesiątek mniejszych miast oraz miasteczek w całej Polsce.
W każdym z nich istnieją struktury PO, PiS-u, SLD czy PSL-u, ale bardzo często ludzie wolą oddawać władzę bezpartyjnym kandydatom na burmistrzów i prezydentów, którzy odwdzięczają się efektywną służbą na rzecz swoich małych ojczyzn, odnawiając mandat zaufania przez wiele kadencji z rzędu. Jestem przekonany, że w nadchodzących wyborach sukces lokalnych komitetów osiągnie skalę dotychczas niespotykaną, gdyż będzie dotyczył nie tylko stanowisk włodarzy gmin.
W listopadzie po raz pierwszy radnych gmin wybierzemy w ramach zazwyczaj niewielkich okręgów jednomandatowych. Oznacza to, że mandaty wywalczą wyłącznie kandydaci prawdziwie bliscy swoim sąsiadom, którzy tylko w momencie głosowania na chwile staną się wyborcami. To zupełnie inna sytuacja, niż w przypadku wyborów parlamentarnych, gdyż tam każdy wyborca jest tylko cząstką anonimowej dla polityków masy, zwanej elektoratem. Na szczeblu gmin będzie zupełnie inaczej i w wyścigu po miejsca w radach miast zwyciężą tylko te komitety, które wystawią kandydatów najlepszych, a nie – jak dotychczas, szczególnie w dużych partiach – najsprytniejszych w walce tzw. biorące miejsca na listach. Tym razem „biorące” będzie tylko jedno miejsce na każdy okręg i ludzie z partyjnym zapleczem, ale bez dorobku na rzecz wyborców nie będą mieli szans.
Zobaczymy, na ile partyjne komitety będą potrafiły sprostać nowym zasadom. Spodziewam się, ze w bardzo wielu przypadkach chcąc osiągnąć sukces w walce o mandaty radnych będą musiały przekonać do kandydowania pod ich sztandarami ludzi będących dotychczas poza polityką, nawet tą na najniższym szczeblu, ale będących autentycznymi społecznikami i odnoszących sukcesy w wielu innych dziedzinach. W partiach na takie osoby nie ma miejsca, gdyż osobowości zwykle są tam niemile widziane, jako mogące zagrozić pozycji lidera w mieście, powiecie lub województwie.
Taka logika panuje w każdym ugrupowaniu, gdyż „baronowie” widzą w tym najlepszy, a często jedyny sposób na trwanie u sterów partyjnych struktur przez wiele, wiele lat.
Jest to jednak przyczyną kadrowej słabości wszystkich ugrupowań, szczególnie na szczeblach lokalnych. W listopadzie zostanie ona obnażona z niespotykaną dotąd ostrością i pokaże, która duża partia najlepiej potrafi odpowiadać na oczekiwania „prawdziwych Polaków”, czyli tych, którzy żyją w lokalnej Polsce realnych problemów, a nie będących jedynie anonimowym elektoratem. Zarówno partie, jak też lokalne komitety będą musiały sięgnąć po społecznych liderów z obrzeży albo zupełnie spoza polityki. Oznacza to, że tej jesieni zacznie się kadrowa i zapewne także pokoleniowa zmiana, która w ciągu kilku lat z samorządów dotrze szeroką falą na najwyższe szczeble władzy.