Brexit bez Brexitu? Nie chcę uchodzić za „proroka Ryszarda”, ale właśnie takie sformułowanie padło w tekście zamieszczonym na moim blogu, jak również w skróconej wersji, na łamach „Gazety Polskiej Codziennie”. Artykuł został opublikowany w dniu referendum w Zjednoczonym Królestwie Wielkiej Brytanii i Irlandii Północnej, czyli 23 czerwca 2016 roku. Nie będą go streszczał, ale postawiliśmy tam z Jerzym Bielewiczem tezę, że – ujmując rzecz w skrócie – centrum finansowe Europy, czyli londyńskie City, niezadowolone z coraz bardziej żarłocznych aspiracji Unii odnośnie regulacji rynku finansowego, wykorzystuje – choć nie ono tę sytuacje stworzyło – Brexit do „lewarowania” swojej, brytyjskiej niezależności finansowej. Co z tego wynika? A może właśnie „Brexit bez Brexitu”.
Skądinąd takie właśnie rozwiązanie przyjęte byłoby przez europejskie sfery gospodarcze z zadowoleniem, jeśli nie entuzjazmem. Co innego europejskie sfery polityczne i niektóre duże państwa, które spokojnie wyobrażają sobie Unię bez Zjednoczonego Królestwa. Ba, pewnie nie oburzyłyby się potencjalnymi tendencjami odśrodkowymi, które już mają miejsce i będą się nasilać w Wielkiej Brytanii (Szkocja?, Irlandia Północna ?), jeśli Londyn opuści UE. Chłopaki „nie(za)płaczą” w Berlinie czy w Paryżu, jeśli Glasgow wybiłoby się na niepodległość…
To, co Państwo powyżej przeczytali, napisałem ponad dwa tygodnie temu na ostatniej sesji PE w Brukseli. Teraz jestem w Strasburgu, gdzie odbyła się dziś godzinna (tak, godzinna, bo o czym tu więcej mówić?) debata na temat Brexitu. Znowu, jak w Brukseli przedstawiciele Rady Europejskiej i Komisji Europejskiej - i znowu słyszeliśmy to samo, znowu międlili to samo. Wiemy, że nic nie wiemy. Choć oczywiście jest światełko w tunelu i przez nie widać, że jeszcze przez pół roku Zjednoczone Królestwo Wielkiej Brytanii i Irlandii Północnej będzie w Unii Europejskiej.
Dziś na spotkaniu ze studentami dziennikarstwa, którzy przyjechali z Polski obejrzeć sesję Parlamentu Europejskiego, powiedziałem, że nie można być niczego pewnym i o nic się nie zakładać. Ani o to, że Wielka Brytania pożegna się z Unią, ani że w niej zostanie. Pewnik jest jeden: to, że Wielka Brytania nie wyszła z UE, jak miała, w końcu marca i to, że zostanie jeszcze sześć miesięcy - zwiększa szanse, że zostanie w Unii dłużej. Ba, zwiększa szanse, że zostanie w UE „na zawsze”, jakby to nie zabrzmiało. Ale oczywiście nie jest to żaden dogmat, tylko scenariusz, który dzisiaj jawi się jako bardziej prawdopodobny niż jeszcze kilka tygodni temu.
Poprzednio pisałem o premier Jej Królewskiej Mości, Theresie May, która walczy o to, żeby dalej być lokatorem 10, Downing Street i póki co, walczy skutecznie, skądinąd używając do tego karty Brexitu. Dziś trzeba powiedzieć o drugim aktorze tego brexitowego teatru, który swoja rolę odgrywa po drugiej stronie Kanału Angielskiego (Kanału La Manche). To główny negocjator z ramienia UE w rokowaniach z Wielką Brytanią o warunkach Brexitu, Michel Barnier, były francuski komisarz i minister. Nie budzi emocji, nie udziela się za bardzo w mediach, na temat Brytyjczyków wypowiada się w miarę oględnie i cieszy się w Unii, trzeba przyznać, sporym szacunkiem. Mało kto o tym pamięta, ale już pięć lat temu na kongresie EPP to on był kontrkandydatem Junckera w prawyborach na stanowisko szefa Komisji. Przegrał w stosunku 250 do 350, co klęską na pewno nie było. Dziś Barnier chciałby dokończyć sprawy negocjacji z UK w październiku, być może także i dlatego, że prawdopodobnie w listopadzie A. D. 2019 będzie wybierany nowy szef Komisji Europejskiej. I to przecież wcale nie musi być Manfred Weber, oficjalny kandydat Europejskiej Partii Ludowej, czyli partii negocjatora Barniera.