Można nie lubić Donalda Tuska. Można nie lubić Jarosława Kaczyńskiego. Można nie lubić nawet Ryszarda Kalisza, ale za nic w świecie nie da się nie lubić byłego premiera Kazimierza Marcinkiewicza. Po prostu się nie da i basta.
Kazimierz Marcinkiewicz jest druh nasz szczery. Niczym miód na skołatane serca ciężko pracującej klasy robotniczej, niczym łagodna kołysanka usypiająca niemowlęta i małe pocieszne kociaki. Nie próbujcie mi wmówić, że jest inaczej, bo to racja najswojsza i prawda przenajświętsza - nawet wróżka, ta spod warzywniaka, co zawsze kit wciska za dwa papierosy, też wam tu nie skłamie. A mimo to, nie wiedzieć czemu, boję się Kazimierza Marcinkiewicza, mam wręcz fobię. Bo odnoszę ostatnio wrażenie, że Kazimierz Marcinkiewicz jest dosłownie wszędzie. Gdzie nie spojrzysz, za rogiem, za drzwiami, w koszu na brudy i w odżywce do włosów zdaje się czaić szeroko uśmiechnięty i radośnie machający do ciebie ręką były premier. Strach wychodzić z pokoju.
Wypłynęła sprawa garniturów i sukienek dla szefa rządu i jego żony, a ani się obejrzałem, wziął mnie z zaskoczenia Kazimierz Marcinkiewicz. To była szybka piłka, rachu-ciachu, nie miałem żadnych szans. "A mi zakup garniturów z pieniędzy partyjnych proponował Jarosław Kaczyński. Ale odmówiłem" - zdradził w Radiu ZET bohater pan Kazimierz. Chwilę później sprawa Smoleńska. Zespół Laska coś ustalił, jakąś liczbę przywołał i bach!, nie zdążysz, człeczyno, ni oddechu złapać i przetrawić, cu żeś usłyszał. "A ja się nie dziwię, że się Smoleńsk wydarzył". To był znowu on. To był znowu Kazimierz Marcinkiewicz. Włączam telewizję, człowiek się musi zrelaksować, zimne piwko i nogi na podnóżku. A że temat ten, co zawsze (czyli PiS przeplatany drogowymi wypadkami), to znerwicowanego człowieka nic znienacka nie zaskoczy. "Polacy uwierzyli w propagandę sączoną przez PiS od wielu lat, że ta partia [PO] w ogóle nie rządzi". I to znowu był on! Były premier PiS! To już naprawdę przesada, a może jestem paranoikiem? Bo przysiągłbym nawet, że widziałem Kazimierza Marcinkiewicza ukrywającego się na moim talerzu pod kotletem, ale nie... okazało się na szczęście, że to był tylko zwykły ziemniak. Zmylił mnie przeklęty kartofel.
Lecz tak sobie myślę - kiedyś zabraknie Kazimierza Marcinkiewicza. Moje prawnuki już go nie usłyszą na żywo ani w radiu, ani w telewizji. Poznają tylko pieśni ku jego czci zapisane na kartach historii i zobaczą obrazy i popiersia. I tak sobie myślę rozmarzony, że to piękna wizja. Zastanawiam się tylko, jak poczet wielkich władców Polski przedstawi byłego premiera. Każdy wybitny wódz miał wszak swój przydomek, który wiele o nim mówił. Był więc Bolesław Chrobry, czyli mężny i odważny, bo mu żaden Niemiec w kaszę nie dmuchał, a Polska jego większa była niż nasza. Był też Kazimierz Sprawiedliwy. "Zrywa pęta niewoli, kruszy jarzmo poborców, znosi daniny, wprowadza ulgi podatkowe" - pisał o nim Kadłubek. Był i Bolesław III Krzywousty - to akurat pech, ale przydomek jest. Zawsze to +10 do lansu, więcej niż na socjologii, choć wciąż mniej niż na doktoracie z antropologii feministycznej. A Kazimierz Marcinkiewicz? Jak zwać go będą przyszłe pokolenia?
Otóż mam kilka propozycji. Pierwsza: Specjalista. Bo Kazimierz Marcinkiewicz swoje wie i jest tego nawet dużo. Pracował w jakimś banku w Londynie i wygląda na to, że zna się też na katastrofach lotniczych. To po jego opinie zawsze chętnie sięgamy. Ale nie brzmi to zbyt dobrze, więc... Druga: Pogromca Hipokryzji. No, to już brzmi konkretnie! Może trochę przesadnie, ale ta moc! Pamiętam słynne Marcinkiewicza nauczanie u mnichów. Przybył nasz bohater do klasztoru, by w towarzystwie zacnych zakonników pouczać obywateli o świętości rodziny, mówiąc o "bardzo kochającej żonie" i czwórce dzieci. Chwilę potem, bach!, rozwód - serce Marcinkiewicza już wtedy należało ponoć do pewnej młodej poetki. Mnisi go skarcili i czując się oszukani, obrzucili błotem, jakby to był Przystanek Woodstock. Ale o to chodziło. Dzięki temu naród zainteresował się nauczaniem Mistrza, mądrości poznał i przyjął. By zwalczyć powszechną hipokryzję, nasz bohater sam się poświęcił i został hipokrytą, brawo! Mimo wszystko zbyt mocny to przydomek. Aż "Chrobry" wypada przy nim słabo, a tego nie chcemy. A zatem... trzecia propozycja: Wdzięczny. Bo nie trzeba być matematycznym mistrzem pokerowej analizy, żeby wiedzieć, że bardziej prawdopodobny dla Marcinkiewicza był udział w misji NASA na Marsa niż fotel premiera. A jednak premierem został i do dziś wdzięczny jest Jarosławowi Kaczyńskiemu za to gargantuiczne proporcjonalnie do jego możliwości wyróżnienie. "Wdzięczny" ma jednak wiele znaczeń, więc może: Potrzebny? Bo narodowi Marcinkiewicz potrzebny jest jak chleb. Muszą być wszak jakieś powody, dla którego zaprasza się go do radia i telewizji i z uwagą i pokorą słucha jego mądrych słów. Po prostu muszą być, prawda?
A prawda, moi drodzy, jest niestety taka, że może to i dziwne, ale ktoś taki jak Kazimierz Marcinkiewicz rzeczywiście zapisze się w historii Polski. Nie wiem tylko czemu dziennikarze sięgają wciąż po jego pozłacane usta, gdy naprawdę chyba nikt już w narodzie nie chce słyszeć głosu byłego premiera. By ot tak z nudów dowalić Kaczyńskiemu? Nie pałam miłością do PiS-u, o czym chyba na tym blogu wiadomo, ale nawet ja nie upadłbym tak nisko, by kopać Kaczyńskiego Marcinkiewiczem. Więc jak to jest? Chyba jednak rację mieli Mazurek i Zalewski, mówiąc o Marcinkiewiczu "zetafon" - wrzucasz złotówkę i gada. Dobre to w wakacje, gdy wszyscy poważni politycy od reporterów odpoczywają. A że Marcinkiewicz gada to, co gada? Cóż... Tylko to mu zostało.
Wypłynęła sprawa garniturów i sukienek dla szefa rządu i jego żony, a ani się obejrzałem, wziął mnie z zaskoczenia Kazimierz Marcinkiewicz. To była szybka piłka, rachu-ciachu, nie miałem żadnych szans. "A mi zakup garniturów z pieniędzy partyjnych proponował Jarosław Kaczyński. Ale odmówiłem" - zdradził w Radiu ZET bohater pan Kazimierz. Chwilę później sprawa Smoleńska. Zespół Laska coś ustalił, jakąś liczbę przywołał i bach!, nie zdążysz, człeczyno, ni oddechu złapać i przetrawić, cu żeś usłyszał. "A ja się nie dziwię, że się Smoleńsk wydarzył". To był znowu on. To był znowu Kazimierz Marcinkiewicz. Włączam telewizję, człowiek się musi zrelaksować, zimne piwko i nogi na podnóżku. A że temat ten, co zawsze (czyli PiS przeplatany drogowymi wypadkami), to znerwicowanego człowieka nic znienacka nie zaskoczy. "Polacy uwierzyli w propagandę sączoną przez PiS od wielu lat, że ta partia [PO] w ogóle nie rządzi". I to znowu był on! Były premier PiS! To już naprawdę przesada, a może jestem paranoikiem? Bo przysiągłbym nawet, że widziałem Kazimierza Marcinkiewicza ukrywającego się na moim talerzu pod kotletem, ale nie... okazało się na szczęście, że to był tylko zwykły ziemniak. Zmylił mnie przeklęty kartofel.
Lecz tak sobie myślę - kiedyś zabraknie Kazimierza Marcinkiewicza. Moje prawnuki już go nie usłyszą na żywo ani w radiu, ani w telewizji. Poznają tylko pieśni ku jego czci zapisane na kartach historii i zobaczą obrazy i popiersia. I tak sobie myślę rozmarzony, że to piękna wizja. Zastanawiam się tylko, jak poczet wielkich władców Polski przedstawi byłego premiera. Każdy wybitny wódz miał wszak swój przydomek, który wiele o nim mówił. Był więc Bolesław Chrobry, czyli mężny i odważny, bo mu żaden Niemiec w kaszę nie dmuchał, a Polska jego większa była niż nasza. Był też Kazimierz Sprawiedliwy. "Zrywa pęta niewoli, kruszy jarzmo poborców, znosi daniny, wprowadza ulgi podatkowe" - pisał o nim Kadłubek. Był i Bolesław III Krzywousty - to akurat pech, ale przydomek jest. Zawsze to +10 do lansu, więcej niż na socjologii, choć wciąż mniej niż na doktoracie z antropologii feministycznej. A Kazimierz Marcinkiewicz? Jak zwać go będą przyszłe pokolenia?
Otóż mam kilka propozycji. Pierwsza: Specjalista. Bo Kazimierz Marcinkiewicz swoje wie i jest tego nawet dużo. Pracował w jakimś banku w Londynie i wygląda na to, że zna się też na katastrofach lotniczych. To po jego opinie zawsze chętnie sięgamy. Ale nie brzmi to zbyt dobrze, więc... Druga: Pogromca Hipokryzji. No, to już brzmi konkretnie! Może trochę przesadnie, ale ta moc! Pamiętam słynne Marcinkiewicza nauczanie u mnichów. Przybył nasz bohater do klasztoru, by w towarzystwie zacnych zakonników pouczać obywateli o świętości rodziny, mówiąc o "bardzo kochającej żonie" i czwórce dzieci. Chwilę potem, bach!, rozwód - serce Marcinkiewicza już wtedy należało ponoć do pewnej młodej poetki. Mnisi go skarcili i czując się oszukani, obrzucili błotem, jakby to był Przystanek Woodstock. Ale o to chodziło. Dzięki temu naród zainteresował się nauczaniem Mistrza, mądrości poznał i przyjął. By zwalczyć powszechną hipokryzję, nasz bohater sam się poświęcił i został hipokrytą, brawo! Mimo wszystko zbyt mocny to przydomek. Aż "Chrobry" wypada przy nim słabo, a tego nie chcemy. A zatem... trzecia propozycja: Wdzięczny. Bo nie trzeba być matematycznym mistrzem pokerowej analizy, żeby wiedzieć, że bardziej prawdopodobny dla Marcinkiewicza był udział w misji NASA na Marsa niż fotel premiera. A jednak premierem został i do dziś wdzięczny jest Jarosławowi Kaczyńskiemu za to gargantuiczne proporcjonalnie do jego możliwości wyróżnienie. "Wdzięczny" ma jednak wiele znaczeń, więc może: Potrzebny? Bo narodowi Marcinkiewicz potrzebny jest jak chleb. Muszą być wszak jakieś powody, dla którego zaprasza się go do radia i telewizji i z uwagą i pokorą słucha jego mądrych słów. Po prostu muszą być, prawda?
A prawda, moi drodzy, jest niestety taka, że może to i dziwne, ale ktoś taki jak Kazimierz Marcinkiewicz rzeczywiście zapisze się w historii Polski. Nie wiem tylko czemu dziennikarze sięgają wciąż po jego pozłacane usta, gdy naprawdę chyba nikt już w narodzie nie chce słyszeć głosu byłego premiera. By ot tak z nudów dowalić Kaczyńskiemu? Nie pałam miłością do PiS-u, o czym chyba na tym blogu wiadomo, ale nawet ja nie upadłbym tak nisko, by kopać Kaczyńskiego Marcinkiewiczem. Więc jak to jest? Chyba jednak rację mieli Mazurek i Zalewski, mówiąc o Marcinkiewiczu "zetafon" - wrzucasz złotówkę i gada. Dobre to w wakacje, gdy wszyscy poważni politycy od reporterów odpoczywają. A że Marcinkiewicz gada to, co gada? Cóż... Tylko to mu zostało.