Apokalipsa, która miała zmieść z mapy kosmosu ludzkość, a przynajmniej sporą jej część, znowu przeszła bokiem. Ale już niebawem pojawi się nowa. Być może będzie to krowia cholera, bobrza grypa albo kurzy katar. Bez wątpienia sprawi jednak, że oczekując na koniec świata z trudem będziemy przełykać chipsy przed telewizorem.
Czarne nagłówki gazet będą nas przestrzegać przed milionami ofiar, które pochłonie nowy, zmutowany, groźny wirus. WHO wprowadzi trzeci stopień zagrożenia (w sześciostopniowej skali, jak – bez wątpienia – przypomną nam dziennikarze) pandemią, a nasi politycy – w zależności od parti – zapewniać nas będą, że albo (tu wersja rządowa) nam w Polsce nic nie grozi, bowiem rządzi nami ekipa Donalda Tuska z Ewą Kopacz, jako minister zdrowia; albo (wersja opozycyjna) rząd nic nie robi, by powstrzymać zbliżającą się do nas falę zachorowań na śmiertelną chorobę. Przez kilka (najwyżej kilkanaście) dni swój czas będą też miali eksperci, którzy ze zdumieniem odkryją podczas porannej lektury gazet, że ich uspokajające wypowiedzi zostały zintepretowane jako zapowiedź końca naszego świata. Stany lękowe potrwają pięć, może dziesięć dni i nastąpi zmiana tematu na bardziej aktualny. I trzeba będzie czekać na kolejną apokalipsę, porównywalną z tą, którą wywołać miała świńska grypa.
Setki milionów chorych, miliony zmarłych, puste lotniska, wyludnione szkoły, upadający przemysł – tak, wedla naczarniejszych scenariuszy, miał wyglądać świat po pandemii okrutnego zmutowanego, odzwierzęcego wirusa grypy. Optymistyczny scenariusz był nie mniej przerażający – wirus miał się bowiem błyskawicznie przenosić i miał objąć przynajmniej setki tysięcy chorych, z których znaczna część miała umrzeć. Media pełne były doniesień o kolejnych punktach na Ziemi, gdzie dotarł już wirus i o ofiarach, które umierały błyskawicznie na skutek męczącej grypy. Od tego czasu minęły niespełna dwa tygodnie. Po pandemii ani śladu. Zdecydowana większość z szeroko omawianych ofiar świńskiej grypy umarło na zwykłe przewlekłe zapalenia układów oddechowych, zwykłe grypy, a niekiedy na zawał serca. Z ponad setki skrzętnie odnotowywanych zgonów tylko dwadzieścia (czyli mniej niż ofiar wypadków w majowy weekend na polskich drogach) rzeczywiście było ofiarami odzwierzęcego wirusa (a i to w większości z powodu braku leków i odpowiedniego leczenia). Ale cośmy się nabali to nasze.
A gdyby szukać realnych ofiar wirusa to w istocie mogą się nimi stać egipscy Koptowie, a dokładniej ich przydomowe świnki. Muzułmańska większość mieszkańców Egiptu, gdy tylko usłyszała o tym, że świnie (uznawane przez Koran za zwierzęta nieczyste) mogą zarażać natychmiast zarządała ich likwidacji, a władza – niechętna Koptom – zgodziła się. Straty odnotować też mogą meksykańskie hotele i agencje turystyczne, które przez jakiś czas tłumaczyć się będą musiały z tego, że obok nich nie ma najmniejszej nawej świnki (poza jedną, która jest w istocie morska), a rykoszetem oberwał (jak zwykle) prestiż Stanów Zjednoczonych, gdy okazało się, że winę za nową chorobę ponoszą (a jakże) wielkie przemysłowe farmy mięsne.
Ale są i beneficjenci. Koncerny farmaceutyczne odnotowały znaczące zwiększenie sprzedaży środków przeciwgrypowych (ze szczególnym uwzględnieniem szczepionek, które wprawdzie nie chronią przed świńską grypą, ale na wszelki wypadek można je było kupić). Politycy dzięki wirusowi mogli na kilka dni zapomnieć o kryzysie ekonomicznych i zająć się ratowaniem świata przed kolejnych atakiem mutantów (wprawdzie maleńskich, ale jakże groźnych), a rząd Meksyku (czy w mniejszym stopniu Polski) zamiast zajmować się swoimi problemami mógł na konferencjach prasowych zapewniać, że robi wszystko, by zapobiec (ograniczyć) pandemię. Swój czas mieli też dziennikarze, którzy z ulgą przyjęli fakt, że zamiast zajmować się politykami mogli swobodnie porozmawiać o wirusach, nawiązując do dawno zapomnianej szkolnej wiedzy.
Ten sam scenariusz przerabiliśmy zresztą już przy okazji ptasiej grypy, czy z innej beczki milennijnej pluskwy. Oba te byty miały pochłonąć miliony ofiar (komputerowa pluskwa także, bo działać miały przestać szpitalne komputery) i przynieść miliardowe straty. Ich skutki były jednak porównywalne ze skutkami wirusa AH1N1. I nie ma się co oszukiwać, że wkrótce nie pojawi się jakiś nowy, równie śmiercionośny, groźny, apokaliptyczny twór, który będzie zapowiedzią zmiecenia naszego świata. Taka jest już nasza ludzka natura, że lubimy się czegoś nieznanego bać. Media zaś tę naszą potrzebę zaspokajają od samego początku, budując poczucie lęku przed Marsjanami, mutantami czy uwalniającymi się spod naszej władzy robotami.
Apokaliptyczne lęki to zresztą nic nowego. Końca świata, zniszczenia spokoju obawiali się starożytni Rzymianie, Egipcjanie, Persowie i Chińczycy. Mitologie rozmaitych ludów pełne są opowieści o bohaterach, którzy uchronili świat przed końcem, a słońce przed zgaśnięciem. Sylwester – tak hucznie przez nas obchodzony – też jest efektem radości z tego, że tak dokładnie opisany i przewidziany na rok 1000 koniec świata – jednak nie nastąpił. Na zapowiedziach końca świata gigantyczne kariery (jak na swoje czasy) zrobili także amerykańscy, dziewiętnastowieczni millenaryści (choćby William Miller), a obecnie robią rozmaite nurty ewangelikalizmu, który wieszczy, że niebawem w Izraelu rozpocznie się wielkie starcie Goga i Magoga (książki na ten temat sprzedają się w wielomilionowych nakładach).
Jeśli coś jest w naszych lękach nowego, to nie tyle sam lęk, czy obawa przed apokalipsą, ile jej wymiar. Starożytni (ale także całkiem nowożytni dziewiętnastowiecznie czy dwudziestowieczni Europejczycy) obawiali się końca świata, dnia sądu, który miał zmieść nasz świat, ale przede wszystkim zmusiać nas miał do stanięcia na sądzie. My współcześni obawiamy się zaś tylko przedwczesnej śmierci (która dla odmiany jeszcze wiek temu była czymś zupełnie naturalnym, z czym każdy musiał się zmierzyć, gdy przyszła pora i robił to – jak pokazuje Phillipe Ariès w „Rozważaniach o historii śmierci” – bez zbędnych ceregieli) i tego, że nie zdążymy przeżyć przeznaczonej nam porcji przyjemności. Ewentualnie braku prądu i sieci internetowej, która jest dla nas jak powietrze. Cóż – jakie czasy, takie apokalipsy – można powiedzieć.
Medialno-apokaliptyczny show ma jednak jedną słabą stronę: dość szybko się nudzi, a kolejna jego dawka musi być silniejsza. Kolejne medialne wirusy czy pluskwy stają się więc coraz bardziej przerażające, a cisza jaka zapada po tym, gdy one znikają bardziej dojmująca. Przed efektami takiej polityki zaś – przed wieloma wiekami – przestrzegał zaś w jednej ze swoim bajek Ezop, a po nim m.in. Kierkegaard czy kard. Ratzinger. Opisywali oni sytuację, w której pewien mężczyzna robił sobie świetne żart biegając po mieście i ostrzegając przed pożarem (czy w innych wersjach przed wilkami, które miały pożreć owce). Ludzie bali się tego, a potem śmiali. Aż wreszcie pewnego dnia pożar (wilki) pojawił się naprawdę. Jako pierwszy zauważył go żartownić, który zaczął biegać i ostrzegać przed niebezpieczeństwem. Tyle, że wtedy nikt mu nie uwierzył. Obserwując nasze małe medialne apokalipsy trudno sobie nie zadać pytania, czy już niebawem nie przyjdzie i nam zmierzyć się z podobną sytuacją.
Setki milionów chorych, miliony zmarłych, puste lotniska, wyludnione szkoły, upadający przemysł – tak, wedla naczarniejszych scenariuszy, miał wyglądać świat po pandemii okrutnego zmutowanego, odzwierzęcego wirusa grypy. Optymistyczny scenariusz był nie mniej przerażający – wirus miał się bowiem błyskawicznie przenosić i miał objąć przynajmniej setki tysięcy chorych, z których znaczna część miała umrzeć. Media pełne były doniesień o kolejnych punktach na Ziemi, gdzie dotarł już wirus i o ofiarach, które umierały błyskawicznie na skutek męczącej grypy. Od tego czasu minęły niespełna dwa tygodnie. Po pandemii ani śladu. Zdecydowana większość z szeroko omawianych ofiar świńskiej grypy umarło na zwykłe przewlekłe zapalenia układów oddechowych, zwykłe grypy, a niekiedy na zawał serca. Z ponad setki skrzętnie odnotowywanych zgonów tylko dwadzieścia (czyli mniej niż ofiar wypadków w majowy weekend na polskich drogach) rzeczywiście było ofiarami odzwierzęcego wirusa (a i to w większości z powodu braku leków i odpowiedniego leczenia). Ale cośmy się nabali to nasze.
A gdyby szukać realnych ofiar wirusa to w istocie mogą się nimi stać egipscy Koptowie, a dokładniej ich przydomowe świnki. Muzułmańska większość mieszkańców Egiptu, gdy tylko usłyszała o tym, że świnie (uznawane przez Koran za zwierzęta nieczyste) mogą zarażać natychmiast zarządała ich likwidacji, a władza – niechętna Koptom – zgodziła się. Straty odnotować też mogą meksykańskie hotele i agencje turystyczne, które przez jakiś czas tłumaczyć się będą musiały z tego, że obok nich nie ma najmniejszej nawej świnki (poza jedną, która jest w istocie morska), a rykoszetem oberwał (jak zwykle) prestiż Stanów Zjednoczonych, gdy okazało się, że winę za nową chorobę ponoszą (a jakże) wielkie przemysłowe farmy mięsne.
Ale są i beneficjenci. Koncerny farmaceutyczne odnotowały znaczące zwiększenie sprzedaży środków przeciwgrypowych (ze szczególnym uwzględnieniem szczepionek, które wprawdzie nie chronią przed świńską grypą, ale na wszelki wypadek można je było kupić). Politycy dzięki wirusowi mogli na kilka dni zapomnieć o kryzysie ekonomicznych i zająć się ratowaniem świata przed kolejnych atakiem mutantów (wprawdzie maleńskich, ale jakże groźnych), a rząd Meksyku (czy w mniejszym stopniu Polski) zamiast zajmować się swoimi problemami mógł na konferencjach prasowych zapewniać, że robi wszystko, by zapobiec (ograniczyć) pandemię. Swój czas mieli też dziennikarze, którzy z ulgą przyjęli fakt, że zamiast zajmować się politykami mogli swobodnie porozmawiać o wirusach, nawiązując do dawno zapomnianej szkolnej wiedzy.
Ten sam scenariusz przerabiliśmy zresztą już przy okazji ptasiej grypy, czy z innej beczki milennijnej pluskwy. Oba te byty miały pochłonąć miliony ofiar (komputerowa pluskwa także, bo działać miały przestać szpitalne komputery) i przynieść miliardowe straty. Ich skutki były jednak porównywalne ze skutkami wirusa AH1N1. I nie ma się co oszukiwać, że wkrótce nie pojawi się jakiś nowy, równie śmiercionośny, groźny, apokaliptyczny twór, który będzie zapowiedzią zmiecenia naszego świata. Taka jest już nasza ludzka natura, że lubimy się czegoś nieznanego bać. Media zaś tę naszą potrzebę zaspokajają od samego początku, budując poczucie lęku przed Marsjanami, mutantami czy uwalniającymi się spod naszej władzy robotami.
Apokaliptyczne lęki to zresztą nic nowego. Końca świata, zniszczenia spokoju obawiali się starożytni Rzymianie, Egipcjanie, Persowie i Chińczycy. Mitologie rozmaitych ludów pełne są opowieści o bohaterach, którzy uchronili świat przed końcem, a słońce przed zgaśnięciem. Sylwester – tak hucznie przez nas obchodzony – też jest efektem radości z tego, że tak dokładnie opisany i przewidziany na rok 1000 koniec świata – jednak nie nastąpił. Na zapowiedziach końca świata gigantyczne kariery (jak na swoje czasy) zrobili także amerykańscy, dziewiętnastowieczni millenaryści (choćby William Miller), a obecnie robią rozmaite nurty ewangelikalizmu, który wieszczy, że niebawem w Izraelu rozpocznie się wielkie starcie Goga i Magoga (książki na ten temat sprzedają się w wielomilionowych nakładach).
Jeśli coś jest w naszych lękach nowego, to nie tyle sam lęk, czy obawa przed apokalipsą, ile jej wymiar. Starożytni (ale także całkiem nowożytni dziewiętnastowiecznie czy dwudziestowieczni Europejczycy) obawiali się końca świata, dnia sądu, który miał zmieść nasz świat, ale przede wszystkim zmusiać nas miał do stanięcia na sądzie. My współcześni obawiamy się zaś tylko przedwczesnej śmierci (która dla odmiany jeszcze wiek temu była czymś zupełnie naturalnym, z czym każdy musiał się zmierzyć, gdy przyszła pora i robił to – jak pokazuje Phillipe Ariès w „Rozważaniach o historii śmierci” – bez zbędnych ceregieli) i tego, że nie zdążymy przeżyć przeznaczonej nam porcji przyjemności. Ewentualnie braku prądu i sieci internetowej, która jest dla nas jak powietrze. Cóż – jakie czasy, takie apokalipsy – można powiedzieć.
Medialno-apokaliptyczny show ma jednak jedną słabą stronę: dość szybko się nudzi, a kolejna jego dawka musi być silniejsza. Kolejne medialne wirusy czy pluskwy stają się więc coraz bardziej przerażające, a cisza jaka zapada po tym, gdy one znikają bardziej dojmująca. Przed efektami takiej polityki zaś – przed wieloma wiekami – przestrzegał zaś w jednej ze swoim bajek Ezop, a po nim m.in. Kierkegaard czy kard. Ratzinger. Opisywali oni sytuację, w której pewien mężczyzna robił sobie świetne żart biegając po mieście i ostrzegając przed pożarem (czy w innych wersjach przed wilkami, które miały pożreć owce). Ludzie bali się tego, a potem śmiali. Aż wreszcie pewnego dnia pożar (wilki) pojawił się naprawdę. Jako pierwszy zauważył go żartownić, który zaczął biegać i ostrzegać przed niebezpieczeństwem. Tyle, że wtedy nikt mu nie uwierzył. Obserwując nasze małe medialne apokalipsy trudno sobie nie zadać pytania, czy już niebawem nie przyjdzie i nam zmierzyć się z podobną sytuacją.