Jestem katolikiem, ale... - to chyba najbardziej irytujące określenie, jakie zdarza mi się słyszeć. Po tym "ale" zawsze następuje bowiem odrzucenie jakiejś istotnej dla katolicyzmu (a niekiedy chrześcijaństwa w ogóle) prawdy. Jestem katolikiem, ale nie wierzę w nieomylność papieską (czyli odrzucam dogmat), jestem katolikiem, ale jestem za aborcją; jestem katolikiem, ale nie uznaję spowiedzi itd. itp. A przecież prosta logika wymaga, by uznać, że jeśli odrzucam jakieś istotne dla wspólnoty prawdy, to przestaje być jej członkiem. I po prawdzie powinienem powiedzieć: nie jestem katolikiem, bo...
Jeśli brakuje mi do tego odwagi - to przypominam człowieka, który oznajmia: jestem pingpongistą, ale... I dalej tłumaczy, że uznaje, że idiotyzmem jest granie w tenisa na stole, malutką piłeczką i do tego rakietkami. On oczywiście jest pingpongistą, ale gra na boisku do siatkówki, za pomocą kijów do bejballa i krążkiem do hokeja. Ale poza tym jest oczywiście pingpongistą. Co byśmy pomyśleli o takim człowieku i jak ocenilibyśmy jego zdolności umysłowe? I niestety tak samo trzeba ocenić "katolików ale", i to nawet jeśli są oni biskupami, księżmi czy znanymi teologami.
A komentarz przyszedł mi do głowy po tym, jak przeczytałem, że papież zmuszony był apelować do biskupów (biskupów, ale...) austriackich, by ci byli wierni Magisterium i Soborowi, i by nie pozwalali, by ich księża otwarcie głosili herezje, lekceważyli celibat (na konferencjach prasowych oznajmiając, że mają żony), a także robili sobie Monstrancję i Najświętszy Sakrament z kebaba.
A komentarz przyszedł mi do głowy po tym, jak przeczytałem, że papież zmuszony był apelować do biskupów (biskupów, ale...) austriackich, by ci byli wierni Magisterium i Soborowi, i by nie pozwalali, by ich księża otwarcie głosili herezje, lekceważyli celibat (na konferencjach prasowych oznajmiając, że mają żony), a także robili sobie Monstrancję i Najświętszy Sakrament z kebaba.