Rozmaicie można wygrywać debaty publiczne. Perswazją - szkoła Arystotelesa gdzie silniejszy argument wygrywa. Parezją, kartezjuszowska technika opisywania rzeczywistości przez definiowanie prawdy. Prezydent Komorowski wybrał technikę szczególnie rzadką –szydzenia z przeciwnika.
Eksperci od retoryki i technik prowadzenia debat uważają to za niezwykle ryzykowną i zdradliwą metodę. Doceniając tu element zaskoczenia i możliwość wyprowadzenia interlokutora z równowagi, ostrzegają przed niespodziewanymi ripostami. Do tych Duda słabo był jednak przygotowany, co Komorowskiego dodatkowo rozochociło. Ale eksperci przestrzegają też przed współczuciem widowni i jej awersją na pychę mówcy. Coś czego z kolei Komorowski nie brał pod uwagę. Ale nie dlatego, że był źle przygotowany do swojej roli. Bo do tego przygotowany był dobrze. Nawet bardzo dobrze. Komorowski był sobą w debacie. Otoczony aurą charakterystycznego dla PO protekcjonalizmu i patrzenia z góry na każdego kto nie jest z jego kasty. Komorowski starał się zaszczepić w widzach obraz Dudy jako prowincjusza, niedorosłego do urzędu prezydenta, PiSowskiego pętaka. Może się udało i pewnie zyskał poklask swoich twardych wyborców. Przy okazji jednak, na trzy dni przed wyborami przypomniał całej Polsce wizerunek – swój i swojej partii, który przez całą kampanię usiłowano zatuszować. Partii zadufanej w sobie, zasłuchanej w siebie i gardzącej tymi wszystkimi "gówniarzami” – cytując Michnika, "ścierwami” – cytując Niesiołowskiego, "złodziejami lub idiotami pracującymi za 6 tyś” – cytując Bieńkowską czy "frustratami” – cytując samego Komorowskiego. I z tego puntu widzenia technika Komorowskiego, choć nad wyraz uczciwa wydaje się szczególnie ryzykowna.