Bezładna rzeka ludzi, poruszające obrazki z Calais, z miasteczek na peryferiach Węgier, Czech. Walki na greckich wyspach i rozpadające się kutry oblepione grupami uchodźców z Syrii, Afganistanu, Afryki, Libii. Jeżeli ktoś jeszcze panuje nad granicami europejskiego imperium, to chyba już tylko gangi przemytników i handlarzy ludźmi. Najpotężniejsze narody świata, niegdyś dyktujące prawa, narzucające światu swoją wiarę, wartości i mowę, teraz – połączone w jedną wielką Unię – same stały się celem kolonizacji. Rozdarte wewnętrzną debatą: stawiać mury czy – jak Włosi, Duńczycy – przywracać wewnętrzne granice niegdyś zniesione układem z Schengen. A może tę nadciągającą rzekę ludów otoczyć opieką socjalną, jak chce tego Angela Merkel (piszemy na str. 64).
Zanim pomyślimy o wyjściu z opresji, zastanówmy się, co przez te blisko 2 tys. lat stanowiło o sile zachodniej cywilizacji. O dominacji, woli przetrwania najróżniejszych kryzysów.
To nie będzie politycznie poprawna wykładnia europejskiej świetności. To saga nieujarzmionego żywiołu rywalizacji, etosu walki, krwawych podbojów, rabunków, wypraw krzyżowych, plądrowania „dzikich pól” czy wiosek indiańskich.
Proch, którym Hiszpanie i Brytyjczycy zawojowali dwie Ameryki i pół Azji, wynaleźli Chińczycy, a nie europejscy mędrcy. To Arabom zawdzięczamy rozwój matematyki i techniki nawigacji, a nie wielkim żeglarzom dobijającym do brzegów Indii czy Australii.
Ta europejska świetność to nieustanne przygotowania na wojnę, szlifowanie sztuki i narzędzi zbrodni – wynalazków, których ostrze obracało się potem w technologie dewastujące konkurencję. Dziś nazywamy to innowacyjnością i konstruktywną destrukcją, a chciwość potentatów finansowych – instytucjami pożytku publicznego. I niech tak będzie, ale nie oszukujmy się, że ta potęga wyrosła z postanowień o płci społeczno-kulturowej, z regulacji rynku pracy, zasiłków czy z dotacji rolnych.
Imigranci szturmują dziś europejskie miasta nie tylko z nędzy. Nie wszyscy są ofiarami wojny w Syrii. Ta masa ludzka ciągnie z odległych krajów: Indonezji, Afganistanu, Czadu, Etiopii. Tak jak konkwistadorzy, purytanie, kolonizatorzy, a przed nimi Goci, Hunowie, Słowianie, wabieni są bogactwem nowej ziemi i bezsilnością jej mieszkańców. Tym razem trwoniących swoje fortuny na finansowanie nieróbstwa, demoralizację uprzywilejowanych grup zawodowych, zniechęcanie najbardziej przedsiębiorczych do rywalizacji i rozmiękczania Wiary, choćby przez wynoszenie alternatywnej obyczajowości do roli mesjasza.
Socjalna, bezideowa twierdza. Pozorujemy pomoc uchodźcom, ale odmawiamy im równych praw. Destabilizujemy okoliczne dyktatury, ale odmawiamy wyzwolonym narodom równej konkurencji i wymiany handlowej. Pouczamy innych, ale sami wstydzimy się swoich chrześcijańskich korzeni. Europa – zbyt silna, żeby dać się skolonizować, ale za słaba, żeby zatrzymać wewnętrzną degenerację.
Kiedy Polska, z innymi krajami odbitymi sowieckiemu imperium, wstępowała do Unii, wydawało się, że to my będziemy stanowili tę nową energię, siłę napędową cywilizacji. Czy wciąż nią jesteśmy? Zahukani politycznie poprawną retoryką nie potrafimy jasno zdefiniować naszej strategii imigracyjnej (piszemy na str. 67). Przesiąknięci socjalną demagogią nie potrafimy przywrócić konkurencyjności naszym szkołom i kopalniom. Omotani grupami wpływu, mamy rząd, w którym im głośniej premier mówi o rozwikłaniu afery podsłuchowej, tym bardziej staje się jej zakładnikiem. Rzecz na pozór obojętna dla imigracji, ale jakże charakterystyczna dla naszej bezsilności i niemożności.
To nie będzie politycznie poprawna wykładnia europejskiej świetności. To saga nieujarzmionego żywiołu rywalizacji, etosu walki, krwawych podbojów, rabunków, wypraw krzyżowych, plądrowania „dzikich pól” czy wiosek indiańskich.
Proch, którym Hiszpanie i Brytyjczycy zawojowali dwie Ameryki i pół Azji, wynaleźli Chińczycy, a nie europejscy mędrcy. To Arabom zawdzięczamy rozwój matematyki i techniki nawigacji, a nie wielkim żeglarzom dobijającym do brzegów Indii czy Australii.
Ta europejska świetność to nieustanne przygotowania na wojnę, szlifowanie sztuki i narzędzi zbrodni – wynalazków, których ostrze obracało się potem w technologie dewastujące konkurencję. Dziś nazywamy to innowacyjnością i konstruktywną destrukcją, a chciwość potentatów finansowych – instytucjami pożytku publicznego. I niech tak będzie, ale nie oszukujmy się, że ta potęga wyrosła z postanowień o płci społeczno-kulturowej, z regulacji rynku pracy, zasiłków czy z dotacji rolnych.
Imigranci szturmują dziś europejskie miasta nie tylko z nędzy. Nie wszyscy są ofiarami wojny w Syrii. Ta masa ludzka ciągnie z odległych krajów: Indonezji, Afganistanu, Czadu, Etiopii. Tak jak konkwistadorzy, purytanie, kolonizatorzy, a przed nimi Goci, Hunowie, Słowianie, wabieni są bogactwem nowej ziemi i bezsilnością jej mieszkańców. Tym razem trwoniących swoje fortuny na finansowanie nieróbstwa, demoralizację uprzywilejowanych grup zawodowych, zniechęcanie najbardziej przedsiębiorczych do rywalizacji i rozmiękczania Wiary, choćby przez wynoszenie alternatywnej obyczajowości do roli mesjasza.
Socjalna, bezideowa twierdza. Pozorujemy pomoc uchodźcom, ale odmawiamy im równych praw. Destabilizujemy okoliczne dyktatury, ale odmawiamy wyzwolonym narodom równej konkurencji i wymiany handlowej. Pouczamy innych, ale sami wstydzimy się swoich chrześcijańskich korzeni. Europa – zbyt silna, żeby dać się skolonizować, ale za słaba, żeby zatrzymać wewnętrzną degenerację.
Kiedy Polska, z innymi krajami odbitymi sowieckiemu imperium, wstępowała do Unii, wydawało się, że to my będziemy stanowili tę nową energię, siłę napędową cywilizacji. Czy wciąż nią jesteśmy? Zahukani politycznie poprawną retoryką nie potrafimy jasno zdefiniować naszej strategii imigracyjnej (piszemy na str. 67). Przesiąknięci socjalną demagogią nie potrafimy przywrócić konkurencyjności naszym szkołom i kopalniom. Omotani grupami wpływu, mamy rząd, w którym im głośniej premier mówi o rozwikłaniu afery podsłuchowej, tym bardziej staje się jej zakładnikiem. Rzecz na pozór obojętna dla imigracji, ale jakże charakterystyczna dla naszej bezsilności i niemożności.