Jacques Chirac nie był ojcem założycielem Unii Europejskiej, ale był autorem teorii, że motorem napędowym integracji będą kolejne kryzysy, w jakie Unia wpędzi Europę.
Kłótnie o subsydia rolne dały nam połączony system dotowania wsi, kryzys kredytowy – Unię Bankową, ocieplenie klimatu – pakiet energetyczno-klimatyczny, kryzys grecki – prawo do ingerencji w finanse państw. A największy w nowożytnej historii kryzys społeczny da nam to, czego nie dała ani polityka rolna, ani wspólna waluta, ani prezydent i dziesiątki innych ciał, które miały nas połączyć w jeden europejski tygiel narodowy.
Gra toczy się o coś więcej niż relokację 160 tys. uchodźców. To może być ważny krok w stronę Unii różnorodności. Unia różnych społeczeństw, tradycji, doświadczeń, ras i religii wtopionych w 28 coraz mniej narodowych państw.
Doświadczenia Grecji, Wlk. Brytanii, ale i teraz państw zamykających swoje granice na imigrantów – Danii, Węgier, Czech, Słowacji, Polski, Rumunii – uświadamiają kanclerz Angeli Merkel i jej eurokratom istnienie żywiołu, z którym integracja i paneuropejska idea sobie dotąd nie poradziły. To żywioł narodowy. Nawet w krajach wewnętrznie skłóconych w chwili kryzysu te „plemienne” czy nacjonalistyczne sentymenty, jak wolą euroentuzjaści, biorą górę nad unijną solidarnością.
Przez ostatnich kilka lat eurokraci mniej lub bardziej skutecznie manipulowali narodowymi sentymentami. Przewodniczący Komisji Europejskiej Jean-Claude Juncker stanął ostatnio przed kamerami i w mowie „O stanie Unii” grał na naszym poczuciu winy za 20 mln rodaków rozproszonych po świecie. Ani słowa o przyczynach afrykańskiego exodusu, o odpowiedzialności za francuskie bombardowania Libii i Syrii, o niekonsultowaniu z nikim zaproszenia Merkel dla uchodźców od Gabonu po Birmę czy latach wyniszczających Afrykę ceł na produkty spożywcze.
Premier Kopacz mówi o teście na przyzwoitość, ale nic o powinności rządu i koherentnej polityce imigracyjnej. Ten moralny szantaż wzmacniają lewicowe media kwitujące wszystkie nasze pytania „rasistowską naturą Polaków”.
Poczucie winy to potężne narzędzie. Rzecz w tym, że działa w dwie strony i szybko może uderzyć rykoszetem. Niemcy, gdzie kolejne pokolenie wyrasta w poczuciu winy, dorobiły się zastępów neofaszystowskich organizacji. Kraj, który z poczucia winy przyjmuje najwięcej uchodźców, ma na koncie najwięcej spalonych domów dla uchodźców.
Im bliżej Unia Europejska jest ostatecznej integracji i ubezwłasnowolnienia narodowych rządów, tym większy napotyka opór. Mała szansa, żeby przy obecnym stanie umysłów ta operacja się powiodła.
Czy „wzbogacając” Węgry, Czechy, Polskę o tysiące, a z czasem może dziesiątki tysięcy napływowej ludności, da się to zmienić? Myślenie wąskim interesem narodowym zostałoby poddane presji różnorodnych interesów, doświadczeń historycznych i celów rozmaitych mniejszości. Wewnętrzne napięcia, kryzysy i sprzeczności kulturowe stworzyłyby zapotrzebowanie na nową siłę polityczną. Większą niż tradycyjne narodowe rządy. Bulgocący tygiel Europy wszystkich narodów świata może być wreszcie społeczeństwem, które dorośnie czy zostanie zmuszone do pogodzenia się z wielką ideą wspólnego rządu.
Nie ma nic złego w wielonarodowych, wielorasowych i wielokulturowych społeczeństwach. Kilka z nich doskonale funkcjonuje i funkcjonowało w przeszłości. Rzecz w świadomym procesie i wartościach, które wszystkich uczestników łączą w ramach jednego organizmu państwowego. Nieważne, czy to jest wolność do nieograniczonego niczym bogacenia się jak w Stanach Zjednoczonych, brytyjski indywidualizm czy indyjska wspólnota duchowa. Tak długo, jak wypływa z wewnętrznej potrzeby, jest z pożytkiem dla wszystkich.
Ale nigdy w historii nie udało się trwale połączyć narodów w imię komfortu rządzących. Sądziliśmy, że ostatnim tragicznym dowodem miał być Związek Socjalistycznych Republik Radzieckich.
Gra toczy się o coś więcej niż relokację 160 tys. uchodźców. To może być ważny krok w stronę Unii różnorodności. Unia różnych społeczeństw, tradycji, doświadczeń, ras i religii wtopionych w 28 coraz mniej narodowych państw.
Doświadczenia Grecji, Wlk. Brytanii, ale i teraz państw zamykających swoje granice na imigrantów – Danii, Węgier, Czech, Słowacji, Polski, Rumunii – uświadamiają kanclerz Angeli Merkel i jej eurokratom istnienie żywiołu, z którym integracja i paneuropejska idea sobie dotąd nie poradziły. To żywioł narodowy. Nawet w krajach wewnętrznie skłóconych w chwili kryzysu te „plemienne” czy nacjonalistyczne sentymenty, jak wolą euroentuzjaści, biorą górę nad unijną solidarnością.
Przez ostatnich kilka lat eurokraci mniej lub bardziej skutecznie manipulowali narodowymi sentymentami. Przewodniczący Komisji Europejskiej Jean-Claude Juncker stanął ostatnio przed kamerami i w mowie „O stanie Unii” grał na naszym poczuciu winy za 20 mln rodaków rozproszonych po świecie. Ani słowa o przyczynach afrykańskiego exodusu, o odpowiedzialności za francuskie bombardowania Libii i Syrii, o niekonsultowaniu z nikim zaproszenia Merkel dla uchodźców od Gabonu po Birmę czy latach wyniszczających Afrykę ceł na produkty spożywcze.
Premier Kopacz mówi o teście na przyzwoitość, ale nic o powinności rządu i koherentnej polityce imigracyjnej. Ten moralny szantaż wzmacniają lewicowe media kwitujące wszystkie nasze pytania „rasistowską naturą Polaków”.
Poczucie winy to potężne narzędzie. Rzecz w tym, że działa w dwie strony i szybko może uderzyć rykoszetem. Niemcy, gdzie kolejne pokolenie wyrasta w poczuciu winy, dorobiły się zastępów neofaszystowskich organizacji. Kraj, który z poczucia winy przyjmuje najwięcej uchodźców, ma na koncie najwięcej spalonych domów dla uchodźców.
Im bliżej Unia Europejska jest ostatecznej integracji i ubezwłasnowolnienia narodowych rządów, tym większy napotyka opór. Mała szansa, żeby przy obecnym stanie umysłów ta operacja się powiodła.
Czy „wzbogacając” Węgry, Czechy, Polskę o tysiące, a z czasem może dziesiątki tysięcy napływowej ludności, da się to zmienić? Myślenie wąskim interesem narodowym zostałoby poddane presji różnorodnych interesów, doświadczeń historycznych i celów rozmaitych mniejszości. Wewnętrzne napięcia, kryzysy i sprzeczności kulturowe stworzyłyby zapotrzebowanie na nową siłę polityczną. Większą niż tradycyjne narodowe rządy. Bulgocący tygiel Europy wszystkich narodów świata może być wreszcie społeczeństwem, które dorośnie czy zostanie zmuszone do pogodzenia się z wielką ideą wspólnego rządu.
Nie ma nic złego w wielonarodowych, wielorasowych i wielokulturowych społeczeństwach. Kilka z nich doskonale funkcjonuje i funkcjonowało w przeszłości. Rzecz w świadomym procesie i wartościach, które wszystkich uczestników łączą w ramach jednego organizmu państwowego. Nieważne, czy to jest wolność do nieograniczonego niczym bogacenia się jak w Stanach Zjednoczonych, brytyjski indywidualizm czy indyjska wspólnota duchowa. Tak długo, jak wypływa z wewnętrznej potrzeby, jest z pożytkiem dla wszystkich.
Ale nigdy w historii nie udało się trwale połączyć narodów w imię komfortu rządzących. Sądziliśmy, że ostatnim tragicznym dowodem miał być Związek Socjalistycznych Republik Radzieckich.