Przez ostatnie 30 lat dziesiątki razy siadałem do mojej niemieckiej maszyny do pisania marki Mechanik (zastąpionej później przez banalny komputer) i próbowałem napisać powieść. Początki były niemal identyczne - siadałem do pisania, zaczynałem od mojego imienia i nazwiska, a pod nim tytułu pisanego wielkimi literami. Zwykle zresztą doskonałych - w moim przekonaniu - tytułów miałem tyle, że trudno mi było wybrać ten najlepszy.
Bardzo chciałem stworzyć niezwykłą historię, która poruszy serca i umysły, wykreować wspaniałe, ciekawe postacie i tchnąć w nie życie. I tak przez ponad trzydzieści lat niczego nie napisałem.
Ciągle coś mi przeszkadzało. Najpierw studia, nudne prawo cywilne, później założyłem rodzinę, pojawiły się inne obowiązki, aż w końcu zostałem szpiegiem. Wyglądało na to, że wszystko sprzysięgło się, żebym nie mógł pisać. Tak to sobie tłumaczyłem, chociaż dobrze wiedziałem, jaka jest prawda. Musiałem przyznać sam przed sobą, że nie miałem nic ciekawego do powiedzenia.
Wszystko zmieniło się diametralnie w sierpniu 2007 roku, kiedy skończyłem już pięćdziesiątkę i odszedłem ze służby państwowej. Nagle - to było niczym objawienie - uświadomiłem sobie, że mam mnóstwo wolnego czasu i nadal sporo sił do wykorzystania. Uwolniłem swoje myśli, które, oswobodzone, zaczęły szukać dla siebie miejsca w moim nowym świecie. Zacząłem uzupełniać zaległości w literaturze. Nareszcie nadszedł czas, by sięgnąć na półkę, gdzie przez te wszystkie lata odkładałem klasykę literatury. Miała czekać na lepsze czasy i oto te czasy nadeszły.
Pierwszy był Umberto Eco, mój mistrz absolutny. Sięgnąłem kolejny raz po jego pierwszą powieść, po arcydzieło: „Imię róży”. I znowu przekonałem się o wyjątkowości tej powieści, znowu wzbudziła we mnie burzę wrażeń swoją maestrią i doskonałością. Wielbiąc kunszt wielkiego Włocha, zazdrościłem mu jednocześnie: dlaczego ja nie napisałem tak wspaniałej książki!? Ta myśl towarzyszyła mi za każdym razem, gdy czytałem powieść Eco.
Ale nagle do głowy przyszła nowa myśl, która odmieniła moje życie. Ku swemu zdumieniu odkryłem, że Eco napisał swój debiut, będąc niewiele młodszym ode mnie! To odkrycie dodało mi odwagi. Byłem już bardzo bliski, by zacząć pisać. Czułem, że tym razem będę miał o czym - musiałem tylko przełamać wstyd przed samym sobą i przyjaciółmi.
I wtedy kolejnym zrządzeniem losu wpadła mi w ręce pierwsza powieść Stiega Larssona z cyklu "Millennium". Wziąłem ją do ręki raczej bez przekonania, obojętnie - pewnie tylko dlatego, że o przedwcześnie zmarłym autorze było głośno. Nawet nie było ważne, że Larsson też debiutował koło pięćdziesiątki.
Nie pamiętam dobrze, co się później działo. Czytałem jak w amoku. Jakiś krótki sen, coś jadłem, chyba się nie kąpałem. W końcu zamknąłem książkę i na okładce zobaczyłem malutkie zdjęcie autora w charakterystycznych okularach. Przyjrzałem się uważniej i ze zdumieniem stwierdziłem, że znam tego człowieka!
Spotkaliśmy się kilkakrotnie w Sztokholmie na początku lat 90. Wtedy nie zrobił na mnie specjalnego wrażenia. Nigdy bym wówczas nie przypuszczał, że taki ktoś może napisać tak niezwykłą powieść. Jeżeli Stieg Larsson mógł zadebiutować w moim wieku czymś tak wspaniałym - myślałem - to dlaczego nie ja?
Tak czy inaczej było już tego za wiele. Usiadłem do komputera i już wiedziałem dokładnie, co chcę napisać. Przepadło gdzieś niewyraźne przeczucie, co pisać, zniknęła niezaspokojona zazdrość, ba, nie miałem nawet gotowego tytułu. Dotarło w końcu do mnie, że przez prawie trzydzieści lat szpiegowskiego życia stałem się depozytariuszem niezwykłych ludzkich losów, które - nieutrwalone - z łatwością rozpływały się bezpowrotnie w przepastnych archiwach mojej pamięci. Postanowiłem samowolnie naprawić tę niesprawiedliwość i utrwalić na zawsze w literackiej konwencji ten tajemniczy świat, moich przyjaciół, przeciwników, miejsca, czas i zdarzenia, w których przyszło mi uczestniczyć. Opowiedzieć o naszym życiu.
Tak powstali „Nielegalni”, a potem „Niewierni”.
Czy mi się to udało? Trzeba przeczytać te książki, żeby się tego dowiedzieć.
Ciągle coś mi przeszkadzało. Najpierw studia, nudne prawo cywilne, później założyłem rodzinę, pojawiły się inne obowiązki, aż w końcu zostałem szpiegiem. Wyglądało na to, że wszystko sprzysięgło się, żebym nie mógł pisać. Tak to sobie tłumaczyłem, chociaż dobrze wiedziałem, jaka jest prawda. Musiałem przyznać sam przed sobą, że nie miałem nic ciekawego do powiedzenia.
Wszystko zmieniło się diametralnie w sierpniu 2007 roku, kiedy skończyłem już pięćdziesiątkę i odszedłem ze służby państwowej. Nagle - to było niczym objawienie - uświadomiłem sobie, że mam mnóstwo wolnego czasu i nadal sporo sił do wykorzystania. Uwolniłem swoje myśli, które, oswobodzone, zaczęły szukać dla siebie miejsca w moim nowym świecie. Zacząłem uzupełniać zaległości w literaturze. Nareszcie nadszedł czas, by sięgnąć na półkę, gdzie przez te wszystkie lata odkładałem klasykę literatury. Miała czekać na lepsze czasy i oto te czasy nadeszły.
Pierwszy był Umberto Eco, mój mistrz absolutny. Sięgnąłem kolejny raz po jego pierwszą powieść, po arcydzieło: „Imię róży”. I znowu przekonałem się o wyjątkowości tej powieści, znowu wzbudziła we mnie burzę wrażeń swoją maestrią i doskonałością. Wielbiąc kunszt wielkiego Włocha, zazdrościłem mu jednocześnie: dlaczego ja nie napisałem tak wspaniałej książki!? Ta myśl towarzyszyła mi za każdym razem, gdy czytałem powieść Eco.
Ale nagle do głowy przyszła nowa myśl, która odmieniła moje życie. Ku swemu zdumieniu odkryłem, że Eco napisał swój debiut, będąc niewiele młodszym ode mnie! To odkrycie dodało mi odwagi. Byłem już bardzo bliski, by zacząć pisać. Czułem, że tym razem będę miał o czym - musiałem tylko przełamać wstyd przed samym sobą i przyjaciółmi.
I wtedy kolejnym zrządzeniem losu wpadła mi w ręce pierwsza powieść Stiega Larssona z cyklu "Millennium". Wziąłem ją do ręki raczej bez przekonania, obojętnie - pewnie tylko dlatego, że o przedwcześnie zmarłym autorze było głośno. Nawet nie było ważne, że Larsson też debiutował koło pięćdziesiątki.
Nie pamiętam dobrze, co się później działo. Czytałem jak w amoku. Jakiś krótki sen, coś jadłem, chyba się nie kąpałem. W końcu zamknąłem książkę i na okładce zobaczyłem malutkie zdjęcie autora w charakterystycznych okularach. Przyjrzałem się uważniej i ze zdumieniem stwierdziłem, że znam tego człowieka!
Spotkaliśmy się kilkakrotnie w Sztokholmie na początku lat 90. Wtedy nie zrobił na mnie specjalnego wrażenia. Nigdy bym wówczas nie przypuszczał, że taki ktoś może napisać tak niezwykłą powieść. Jeżeli Stieg Larsson mógł zadebiutować w moim wieku czymś tak wspaniałym - myślałem - to dlaczego nie ja?
Tak czy inaczej było już tego za wiele. Usiadłem do komputera i już wiedziałem dokładnie, co chcę napisać. Przepadło gdzieś niewyraźne przeczucie, co pisać, zniknęła niezaspokojona zazdrość, ba, nie miałem nawet gotowego tytułu. Dotarło w końcu do mnie, że przez prawie trzydzieści lat szpiegowskiego życia stałem się depozytariuszem niezwykłych ludzkich losów, które - nieutrwalone - z łatwością rozpływały się bezpowrotnie w przepastnych archiwach mojej pamięci. Postanowiłem samowolnie naprawić tę niesprawiedliwość i utrwalić na zawsze w literackiej konwencji ten tajemniczy świat, moich przyjaciół, przeciwników, miejsca, czas i zdarzenia, w których przyszło mi uczestniczyć. Opowiedzieć o naszym życiu.
Tak powstali „Nielegalni”, a potem „Niewierni”.
Czy mi się to udało? Trzeba przeczytać te książki, żeby się tego dowiedzieć.