Ponieważ nie mam odwagi Joanny Najfeld czy Tomka Terlikowskiego, których za mówienie prawdy o aborcji zaczęto ciągać po sądach, postanowiłem przystosować się do nowych standardów publicystycznych.
Kiedy we wrześniu ubiegłego roku zapadł wyrok w procesie, który Alicja Tysiąc wytoczyła księdzu Markowi Gancarczykowi i archidiecezji katowickiej, naiwnie wierzyłem, że doszło do tragicznej pomyłki, która szybko się wyjaśni. W głowie mi się nie mieściło, że w państwie chroniącym wolność słowa można skazać kogokolwiek za nazwanie aborcji zabójstwem. Dopiero gdy niedawno Sąd Apelacyjny utrzymał w mocy kuriozalny wyrok, pomyślałem, że żarty się skończyły.
A ponieważ nie mam odwagi Joanny Najfeld czy Tomka Terlikowskiego, których za mówienie prawdy o aborcji zaczęto ciągać po sądach, postanowiłem przystosować się do nowych standardów publicystycznych. Wprawdzie trudno mi było uznać, że rozrywanie na strzępy dziecka w łonie matki nie jest zbrodnią, ale po wypiciu pół litra wódki pozbyłem się nieestetycznych skojarzeń. „Żyjemy w określonej epoce – odchrząknąłem jak bohater wiersza Stanisława Barańczaka – i z tego trzeba sobie, nieprawda, zdać z całą jasnością sprawę”.
Wątpliwości pojawiły się na kacu. Po pierwsze, czy powstrzymanie się od nazywania aborcji zabójstwem jest dla mnie wystarczającą gwarancją świętego spokoju? Jeśli zaczęli skazywać za jedną niepoprawność polityczną, to będą skazywać za drugą, trzecią i czwartą. Po drugie, teksty piszę zazwyczaj na trzeźwo, więc nie mogę mieć pewności, czy nie wymsknie mi się jakiś reakcyjny sąd moralny, za który wsadzą mnie do mamra albo każą mi wykupić miejsce na przeprosiny w „Gazecie Wyborczej”. Szczerze mówiąc, to drugie wydało mi się znacznie dotkliwsze, nie tylko finansowo.
Po namyśle stwierdziłem, że najlepiej będzie opracować program komputerowy, który automatycznie zamieni wyrażenia zakazane na dopuszczalne. Bazując na archiwach postępowych gazet, w tydzień stworzyłem rodzaj słownika polsko-europejskiego, a następnie podłączyłem go do edytora tekstu. Początkowo praca przebiegała łatwo i przyjemnie. Wpisywałem „zabójstwo”, a program natychmiast zamieniał je na „zabieg”. Niezawodnie reagował też na inne niepoprawne sformułowania: prawda – pogląd, dusza – osobowość, małżeństwo – związek, mąż/żona – partner/partnerka, miłość – seks, zdrada – przygoda, zboczenie – orientacja, moralność – tolerancja, dyscyplina – opresja, pornografia – erotyka, konformista – autorytet, patriota – nacjonalista, ortodoks – fanatyk, katolik – klerykał.
Pierwsze kłopoty napotkałem przy słowie „dzieci”. Program zmienił je na „dziecko” i sprecyzował: „obowiązuje liczba pojedyncza”. Wyraz „wychowanie” przekształcił w „przemoc”, a przy słowie „klaps” poinformował: „Zawiadomienie o podejrzeniu popełnienia przestępstwa zostało wysłane e-mailem”. Ale najgorsze czekało na mnie przy terminach stricte religijnych. Słowa „miłosierdzie”, „ofiara” i „grzech” program skwitował tak samo: „głupota”. Słowo „Bóg” zmienił na „bóstwa” (w liczbie mnogiej), a przy wyrazie „zmartwychwstanie” ekran pozieleniał, po czym wyświetlił się na nim wielki napis „Error”. Wreszcie po kolejnym słowie komputer całkowicie się zawiesił, parskając mi w oczy siwym dymem. Słowo to brzmiało: „zbawienie”.
A ponieważ nie mam odwagi Joanny Najfeld czy Tomka Terlikowskiego, których za mówienie prawdy o aborcji zaczęto ciągać po sądach, postanowiłem przystosować się do nowych standardów publicystycznych. Wprawdzie trudno mi było uznać, że rozrywanie na strzępy dziecka w łonie matki nie jest zbrodnią, ale po wypiciu pół litra wódki pozbyłem się nieestetycznych skojarzeń. „Żyjemy w określonej epoce – odchrząknąłem jak bohater wiersza Stanisława Barańczaka – i z tego trzeba sobie, nieprawda, zdać z całą jasnością sprawę”.
Wątpliwości pojawiły się na kacu. Po pierwsze, czy powstrzymanie się od nazywania aborcji zabójstwem jest dla mnie wystarczającą gwarancją świętego spokoju? Jeśli zaczęli skazywać za jedną niepoprawność polityczną, to będą skazywać za drugą, trzecią i czwartą. Po drugie, teksty piszę zazwyczaj na trzeźwo, więc nie mogę mieć pewności, czy nie wymsknie mi się jakiś reakcyjny sąd moralny, za który wsadzą mnie do mamra albo każą mi wykupić miejsce na przeprosiny w „Gazecie Wyborczej”. Szczerze mówiąc, to drugie wydało mi się znacznie dotkliwsze, nie tylko finansowo.
Po namyśle stwierdziłem, że najlepiej będzie opracować program komputerowy, który automatycznie zamieni wyrażenia zakazane na dopuszczalne. Bazując na archiwach postępowych gazet, w tydzień stworzyłem rodzaj słownika polsko-europejskiego, a następnie podłączyłem go do edytora tekstu. Początkowo praca przebiegała łatwo i przyjemnie. Wpisywałem „zabójstwo”, a program natychmiast zamieniał je na „zabieg”. Niezawodnie reagował też na inne niepoprawne sformułowania: prawda – pogląd, dusza – osobowość, małżeństwo – związek, mąż/żona – partner/partnerka, miłość – seks, zdrada – przygoda, zboczenie – orientacja, moralność – tolerancja, dyscyplina – opresja, pornografia – erotyka, konformista – autorytet, patriota – nacjonalista, ortodoks – fanatyk, katolik – klerykał.
Pierwsze kłopoty napotkałem przy słowie „dzieci”. Program zmienił je na „dziecko” i sprecyzował: „obowiązuje liczba pojedyncza”. Wyraz „wychowanie” przekształcił w „przemoc”, a przy słowie „klaps” poinformował: „Zawiadomienie o podejrzeniu popełnienia przestępstwa zostało wysłane e-mailem”. Ale najgorsze czekało na mnie przy terminach stricte religijnych. Słowa „miłosierdzie”, „ofiara” i „grzech” program skwitował tak samo: „głupota”. Słowo „Bóg” zmienił na „bóstwa” (w liczbie mnogiej), a przy wyrazie „zmartwychwstanie” ekran pozieleniał, po czym wyświetlił się na nim wielki napis „Error”. Wreszcie po kolejnym słowie komputer całkowicie się zawiesił, parskając mi w oczy siwym dymem. Słowo to brzmiało: „zbawienie”.