Czy smoleńska tragedia może przynieść jakieś pozytywne owoce? Jeśli panem historii jest przypadek, będzie to bardzo trudne. Jeśli jednak rządzi nią Bóg, możemy z nadzieją patrzeć w przyszłość.
Chrześcijanie wierzą, że Bóg potrafi wyprowadzać dobro nawet z najtragiczniejszych doświadczeń. Z faktów tak strasznych i bolesnych, że często dla nas niezrozumiałych. Agnostycy nie podzielają tej wiary, jednak i oni – jeśli podchodzą do życia z pokorą – odczuwają, że w zbiorowej traumie tkwi ogromny potencjał.
Dobre owoce narodowej katastrofy będą dojrzewać długo, ale pierwszy z nich już daje się dostrzec. Oczywiście, nie jest to zachwalana w mediach zgoda między politykami. W lukrowane bzdety, wygadywane przez dziennikarzy, mogą uwierzyć tylko osoby bardzo naiwne. Tym owocem jest głęboki niepokój, który sprawia, że od trzech dni wielu z nas nie może normalnie jeść ani spać. Snujemy się z zastygłym na twarzy grymasem bólu, mechanicznie wykonując codzienne obowiązki. W głowach siedzi nam śmierć, znienawidzona za swoje okrucieństwo, ale też wyrywająca nas z jałowego materializmu.
Niektórzy skarżą się, że państwo nie funkcjonuje normalnie. Nareszcie nie funkcjonuje normalnie! Nareszcie nie myślimy o Polsce w kategoriach sprawnej firmy, koncernu mającego za zadanie pomnażać nasz majątek i święty spokój. W końcu wychodzimy z eliotowskiego Nierzeczywistego Miasta na twardy grunt.
To jest wojna. Wojna o polską duszę, której po wyjściu z antykomunistycznego podziemia się wyrzekliśmy. Wojna z własnym lenistwem, niechęcią do podejmowania wielkich wyzwań, minimalizmem oczekiwań i wyobraźni. Wojna, którą w pierwszej połowie lat 90. ubiegłego wieku próbował rozpętać Zbigniew Herbert, wzywając Polaków do powrotu na ubitą ziemię. „Pan Cogito ma kłopot z demokracją” – tak mu na to wówczas odpowiedziano.
Smoleńska tragedia daje nam szansę na nowy romantyzm, ukazujący dzieje Polski w perspektywie duchowej. Czas wreszcie przestać wstydzić się żarliwego patriotyzmu i katolicyzmu, który przez wieki stanowił o naszej tożsamości i sile. Pora przywrócić naszej kulturze wykpione przez cyników wielkie słowa, takie jak Bóg, prawda, dobro, honor, ojczyzna. Odzyskać pasję, odwagę, zdolność do ponoszenia krwawych ofiar, eschatologiczną wyobraźnię. I zacząć naprawdę kochać Polskę, a nie traktować ją jak miejsce do mieszkania.
Obawiam się, że ta wspaniała, rozpalająca ducha, życiodajna wojna światów kłóci się z socjotechniczną ideą „polityki miłości”. Żadnej zgody między politykami nie będzie. Jeśli choć część narodu podejmie to wyzwanie, zwolennicy narodowego minimalizmu – nie tylko w parlamencie – mogą mieć ciężkie życie.
„Nie sądźcie, że przyszedłem pokój przynieść na ziemię. Nie przyszedłem przynieść pokoju, ale miecz. Bo przyszedłem poróżnić syna z jego ojcem, córkę z matką, synową z teściową; i będą nieprzyjaciółmi człowieka jego domownicy.”
Dobre owoce narodowej katastrofy będą dojrzewać długo, ale pierwszy z nich już daje się dostrzec. Oczywiście, nie jest to zachwalana w mediach zgoda między politykami. W lukrowane bzdety, wygadywane przez dziennikarzy, mogą uwierzyć tylko osoby bardzo naiwne. Tym owocem jest głęboki niepokój, który sprawia, że od trzech dni wielu z nas nie może normalnie jeść ani spać. Snujemy się z zastygłym na twarzy grymasem bólu, mechanicznie wykonując codzienne obowiązki. W głowach siedzi nam śmierć, znienawidzona za swoje okrucieństwo, ale też wyrywająca nas z jałowego materializmu.
Niektórzy skarżą się, że państwo nie funkcjonuje normalnie. Nareszcie nie funkcjonuje normalnie! Nareszcie nie myślimy o Polsce w kategoriach sprawnej firmy, koncernu mającego za zadanie pomnażać nasz majątek i święty spokój. W końcu wychodzimy z eliotowskiego Nierzeczywistego Miasta na twardy grunt.
To jest wojna. Wojna o polską duszę, której po wyjściu z antykomunistycznego podziemia się wyrzekliśmy. Wojna z własnym lenistwem, niechęcią do podejmowania wielkich wyzwań, minimalizmem oczekiwań i wyobraźni. Wojna, którą w pierwszej połowie lat 90. ubiegłego wieku próbował rozpętać Zbigniew Herbert, wzywając Polaków do powrotu na ubitą ziemię. „Pan Cogito ma kłopot z demokracją” – tak mu na to wówczas odpowiedziano.
Smoleńska tragedia daje nam szansę na nowy romantyzm, ukazujący dzieje Polski w perspektywie duchowej. Czas wreszcie przestać wstydzić się żarliwego patriotyzmu i katolicyzmu, który przez wieki stanowił o naszej tożsamości i sile. Pora przywrócić naszej kulturze wykpione przez cyników wielkie słowa, takie jak Bóg, prawda, dobro, honor, ojczyzna. Odzyskać pasję, odwagę, zdolność do ponoszenia krwawych ofiar, eschatologiczną wyobraźnię. I zacząć naprawdę kochać Polskę, a nie traktować ją jak miejsce do mieszkania.
Obawiam się, że ta wspaniała, rozpalająca ducha, życiodajna wojna światów kłóci się z socjotechniczną ideą „polityki miłości”. Żadnej zgody między politykami nie będzie. Jeśli choć część narodu podejmie to wyzwanie, zwolennicy narodowego minimalizmu – nie tylko w parlamencie – mogą mieć ciężkie życie.
„Nie sądźcie, że przyszedłem pokój przynieść na ziemię. Nie przyszedłem przynieść pokoju, ale miecz. Bo przyszedłem poróżnić syna z jego ojcem, córkę z matką, synową z teściową; i będą nieprzyjaciółmi człowieka jego domownicy.”