Wyobraźmy sobie, że jestem przedsiębiorcą, i moi kontrahenci zalegają z zapłatą. Jednocześnie jestem winien innemu przedsiębiorcy 180 000 zł. Ten pozywa mnie do sądu. Mógłbym iść do banku po kredyt, ale po co, skoro prowadzenie sprawy jest tańsze – uzyskuję kredyt na warunkach, jakich w banku nie dostanę, i to bez badania zdolności kredytowej. Jeśli przegram, zapłacę, ale dopiero za 2-3 lata wraz z odsetkami i kosztami. Odsetki niewysokie, 8 % rocznie, opłata sądowa jak prowizja w banku – 5 %, czyli 9000 zł, powiększona o koszty adwokackie określone socjalistyczna taryfą w kwocie 3600 zł.
Tak ukształtowane koszty zachęcają do kredytowania swojej działalności kosztem kontrahentów. Skutkiem są spirala zadłużeń – jeden drugiemu zalega, bo sam nie dostaje - i niewydolność sądów. Politycy, cyniczni albo oczadziali w swoim populizmie, wołają w trosce obywatela o tani proces. I tak od grudnia odsetki ustawowe obniżono z 14 do 8 procent, sprawiając ulgę nieuczciwym kontrahentom, a stawka zastępstwa procesowego stosowana przez sądy jest od 17 lat obniżana.
Dlatego oczekiwanie, że sprawy cywilne będą się kończyły ugodami, jest daremne. W USA, podawanych jako przykład systemu, w którym 90 % spraw cywilnych kończy się ugodami, nie wynika to z lepszej jakości ludzi ani z warunków klimatycznych, ale z rozsądku. Bo tam przegrana w sądzie oznacza konieczność zapłacenia drugiej stronie ogromnych kosztów postępowania. Po co zatem ryzykować przegraną, lepiej znaleźć kompromis.
Nasz system do kompromisu nie zachęca, bo zgodnie z politycznym populizmem proces sądowy jest tani (przy czym więcej na nim zarabia państwo niż prowadzący sprawę prawnik!).
Przypomnę, że w 1997 r. pan minister Kurczuk (SLD) zmienił zasadę, zgodnie z którą w sprawach gospodarczych sąd na stronę przegrywającą nakładał czterokrotność tzw. stawki minimalnej. W naszym przykładzie oznacza to konieczność poniesienia kosztów adwokackich w kwocie nie 3600, ale 14400 zł. Różnica zapewne stanowiła jakąś zachętę do zawarcia ugody.
Tymczasem dziś minister sprawiedliwości chwali się podniesieniem o 200 % stawki minimalnej za prowadzenie sprawy w sądzie pracy. Mało jednak kto wie, że kwotowo oznacza to, że stawka ta zwiększa się z 60 zł do 180 zł. Różnica na pewno nie zachęci do zawarcia ugody.
Dlatego oczekiwanie, że sprawy cywilne będą się kończyły ugodami, jest daremne. W USA, podawanych jako przykład systemu, w którym 90 % spraw cywilnych kończy się ugodami, nie wynika to z lepszej jakości ludzi ani z warunków klimatycznych, ale z rozsądku. Bo tam przegrana w sądzie oznacza konieczność zapłacenia drugiej stronie ogromnych kosztów postępowania. Po co zatem ryzykować przegraną, lepiej znaleźć kompromis.
Nasz system do kompromisu nie zachęca, bo zgodnie z politycznym populizmem proces sądowy jest tani (przy czym więcej na nim zarabia państwo niż prowadzący sprawę prawnik!).
Przypomnę, że w 1997 r. pan minister Kurczuk (SLD) zmienił zasadę, zgodnie z którą w sprawach gospodarczych sąd na stronę przegrywającą nakładał czterokrotność tzw. stawki minimalnej. W naszym przykładzie oznacza to konieczność poniesienia kosztów adwokackich w kwocie nie 3600, ale 14400 zł. Różnica zapewne stanowiła jakąś zachętę do zawarcia ugody.
Tymczasem dziś minister sprawiedliwości chwali się podniesieniem o 200 % stawki minimalnej za prowadzenie sprawy w sądzie pracy. Mało jednak kto wie, że kwotowo oznacza to, że stawka ta zwiększa się z 60 zł do 180 zł. Różnica na pewno nie zachęci do zawarcia ugody.