Dreamliner przeleciał. Z łopotem nowoczesnych skrzydeł mocno wypromowanych przez PR-owców Boeinga osiadł na Okęciu. To nic, ze spóźniony o cztery lata - a 15 listopada o parę minut. I tak pozwolił nam zapaść na chwilę w piękny narodowy sen. Sen w którym samoloty latają, a nie spadają, wybuchają, lub w najlepszym razie lądują na brzuchu bez podwozia. W którym nasz rodak lata wygodnie rozparty w szerokim fotelu, miast łamać kręgosłup i nogi w klaustrofobicznym standardzie sprzed trzydziestu lat. W którym wielki świat stoi otworem przed Polakiem, a luksus polskiego samolotu przyciąga pielgrzymki Europejczyków przez Warszawę lecących w świat. W którym my Polacy - lotnicza awangarda Europy - mamy się czym pochwalić.
Takie to marzenia senne zawładnęły polskimi mediami w ostatnim tygodniu. Apogeum osiągnęły w czwartek. Może to trochę głupie, trochę dziecinne, ale w końcu co nam szkodzi.
Gorzej, że w tym śnie na jawie prym wodzą władze LOT. Festiwal życzeń i snów zarządu naszego przewoźnika urąga zdrowemu rozsądkowi. Trzeciorzędne, zadłużone linie lotnicze, w nowym samolocie upatrują swego Mesjasza. Ich zdaniem Dreamliner ściągnie do Warszawy pasażerów z Europy, którzy skuszeni jego komfortem porzucą rodzime linie i popędzą do nas. Pytam: którzy pasażerowie? Ta absolutna większość, dla której jedynym kryterium wyboru przewoźnika jest cena? Ci ludzie rzucą swoje wielkie lotniska we Frankfurcie czy Monachium oferujące setki różnorakich połączeń, by podróżować polskim samolotem? Jasne, jeśli będzie tańszy. No a nie będzie.
A może włodarze LOT przejmą tę niewielką w liczbie, ale mocną finansowo klientelę, która w podróży szuka komfortu? Bogaczy, którzy, za pieniądze firmy lub swoje podróżują najwyższymi klasami? Nic bardziej błędnego. Oni w życiu nie zamienią luksusowych europejskich lotnisk z osobnymi miejscami odpraw tylko dla nich, poczekalniami w których serwuje się szampana Taittinger i bierze prysznic w luksusowej łazience na „kurnik na Okęciu” z winem stołowym i dwoma toaletami w poczekalni klasy biznes. Niestety nie zamienią też płaskiego łóżka z pościelą i różą u wezgłowia w pierwszej klasie Lufthansy na rozkładane fotele w naszym samolocie. Płaski ekran przed każdym fotelem, którym nasz przewoźnik tak się chwali, ci goście mają w pakiecie od lat. Nie tylko oni zresztą. Taki sam można spotkać na… lotach wewnętrznych choćby w liniach argentyńskich.
Gdy dołożymy do tego niezrozumiałą politykę LOT, który zmienia siatkę połączeń jak w kalejdoskopie i w jednym sezonie lata do Hanoi a w innym do Tokio, fala zagranicznych klientów polskich linii rozpływa się jak sen złoty. I czas się obudzić. Niestety.
Gorzej, że w tym śnie na jawie prym wodzą władze LOT. Festiwal życzeń i snów zarządu naszego przewoźnika urąga zdrowemu rozsądkowi. Trzeciorzędne, zadłużone linie lotnicze, w nowym samolocie upatrują swego Mesjasza. Ich zdaniem Dreamliner ściągnie do Warszawy pasażerów z Europy, którzy skuszeni jego komfortem porzucą rodzime linie i popędzą do nas. Pytam: którzy pasażerowie? Ta absolutna większość, dla której jedynym kryterium wyboru przewoźnika jest cena? Ci ludzie rzucą swoje wielkie lotniska we Frankfurcie czy Monachium oferujące setki różnorakich połączeń, by podróżować polskim samolotem? Jasne, jeśli będzie tańszy. No a nie będzie.
A może włodarze LOT przejmą tę niewielką w liczbie, ale mocną finansowo klientelę, która w podróży szuka komfortu? Bogaczy, którzy, za pieniądze firmy lub swoje podróżują najwyższymi klasami? Nic bardziej błędnego. Oni w życiu nie zamienią luksusowych europejskich lotnisk z osobnymi miejscami odpraw tylko dla nich, poczekalniami w których serwuje się szampana Taittinger i bierze prysznic w luksusowej łazience na „kurnik na Okęciu” z winem stołowym i dwoma toaletami w poczekalni klasy biznes. Niestety nie zamienią też płaskiego łóżka z pościelą i różą u wezgłowia w pierwszej klasie Lufthansy na rozkładane fotele w naszym samolocie. Płaski ekran przed każdym fotelem, którym nasz przewoźnik tak się chwali, ci goście mają w pakiecie od lat. Nie tylko oni zresztą. Taki sam można spotkać na… lotach wewnętrznych choćby w liniach argentyńskich.
Gdy dołożymy do tego niezrozumiałą politykę LOT, który zmienia siatkę połączeń jak w kalejdoskopie i w jednym sezonie lata do Hanoi a w innym do Tokio, fala zagranicznych klientów polskich linii rozpływa się jak sen złoty. I czas się obudzić. Niestety.