Obraz rozpoczyna się przyjazdem Opieki Społecznej, która przywozi młodego chłopaka do nowej rodziny. Kontrast w postaci uprzywilejowanego, humorzastego i roztytego do granic możliwości młodziana (debiutujący Julian Dennison) z dziką naturą jest ogromny, a film umiejętnie go ogrywa, wykorzystując go do czegoś więcej niż tylko rozluźnienie atmosfery. Pani domu (Rima Te Wiata) jest zachwycona przyjazdem chłopca, w pierwszym dniu wyprawiając mu przyjęcie urodzinowe (wraz z wyśmienita piosenka napisana specjalnie na te okazje), zaś pan domu (Sam Neil) jest małomównym, skupionym na sobie mężczyzną, który nie okazuje najmniejszego zainteresowania nowym członkiem rodziny. Wszystko nagle się zmieni, gdy dzień później kobieta niespodziewanie umrze, a mężczyźni staną w obliczu ew. rozłąki. Traf zechce, ze do rozłąki jednak nie dojdzie, a panowie będą skazani na swoje towarzystwo, gdy przyjdzie im walczyć z naturą w dzikim buszu. Tak rozpocznie się prawdziwa przygoda, która uwypukli wszelkie różnice i podobieństwa dwóch charakterów.
Obraz Waititiego jest pięknie sfilmowany, wykorzystując urok Nowej Zelandii na swoja korzyść. Celowo ukazując ją jednak w sposób wyjątkowo naturalistyczny, niepodrasowany. Świetny jest w szczególności zaskakujący moment, który budzi skojarzenia ze "Zjawa" Inaritu, jak i cudowna scena, która swoim wyglądem, jak i sama sytuacja przedstawiona przypomina "Wladcę Pierścieni". A jeszcze piękniejsze jest to, ze to porównanie to zostaje wypowiedziane wprost na ekranie, co nadaje całości dodatkowego intertekstualnego smaczku.
Świetne jest też wykorzystanie muzyki, która nie tylko kontrastuje akcję, ale i wprowadza widza w dobry humor, od samego początku. Skoczna melodia z dwoma chórami, przygrywająca w sekwencji początkowej zapowiada obraz na pograniczu humoru i dramatu, (co zresztą zostaje spełnione), a finalny efekt rodzi jedynie pozytywne emocje. Doskonale jest także wykorzystanie motywu muzycznego znanego (m.in) z "Kevina samego w domu”, które jeszcze mocniej uwypukla to granie gatunkami (chodzi o motyw, który przygrywa w sekwencji przygotowań do bitwy z włamywaczami). Imponuje także humorystyczny rozmach historii, najlepiej uwypuklony w segmencie „Wojna”. Sprawa rzekomego porwania nabiera bowiem takich rozmiarów, że końcowego pościgu nie powstydziłby się nawet George Miller.
"Hunt for the Wilderpeople" to obraz ciekawy, pełen humorystycznych momentów i ciekawych nawiązana, a jednak nie tak świeży i satysfakcjonujący, jak poprzedzający go "Co robimy w ukryciu". Mimo wszystko świetnie się na nim bawiłem i jeśli reszta festiwalu utrzyma podobny wysoki poziom, będę niezwykle zadowolony.
Ocena: 7,5/10