Manchester by the sea - TIFF '16

Manchester by the sea - TIFF '16

Manchester By The Sea (2016)
Manchester By The Sea (2016) Źródło: The Affleck/Middleton Project
Dodano:   /  Zmieniono: 
„Manchester by the sea” Kennetha Lonergana, czyli pierwszy film, który obejrzałem podczas tegorocznego Festiwalu Filmowego w Toronto, to obraz, który wpisuje się w modną w ostatnim roku tematykę radzenia sobie ze stratą.

Gdy rozpoczyna się film, poznajemy Lee (bardzo dobry Casey Affleck), wycofanego mężczyznę, który prowadzi monotonne życie, pracując jako złota rączka w bloku. Kiedy dostaje telefon o śmierci brata, musi wrócić do rodzinnego miasteczka i poradzić sobie z nową sytuacją, z którą przyjdzie mu się zmierzyć. Okazuje się bowiem, że brat zapisał w testamencie, że opiekę nad swoim 16-letnim synem powierza właśnie Lee, wcześniej go jednak o tym nie uprzedzając. Mężczyzna staje więc przed faktem dokonanym i musi dostosować się do życzeń umarłego.  Odnowienie relacji z chłopakiem (dobry Lucas Hedges) nie przychodzi jednak łatwo, obfitując w wiele punktów zapalnych wzajemnego niezrozumienia, co przysparza wielu ciekawych dla widza momentów. Równocześnie, przez serię retrospekcji, dowiadujemy się jak wcześniej wyglądało życie bohatera w Manchester i dlaczego tak niechętnie wraca w to miejsce.

Film Lonergana to przede wszystkim aktorski popis Caseya Afflecka, który umiejętnie ukazał otępienie, wycofanie oraz pewną życiową niedecyzyjność swojego bohatera. Świetnie wtóruje mu Michelle Williams, która choć gra rolę z dalszego planu, kradnie kilka chwil tylko dla siebie. Taka jest chociażby pełna emocji scena przypadkowego spotkania byłych małżonków, gdy kobieta próbuje przeprosić męża za słowa, które wypowiedziała do niego w napadzie gniewu, po ogromnej tragedii, ktora spotkała ich oboje. Naładowanie emocjonalne tej sceny jest ogromne, głównie dzięki wspaniałej grze aktorskiej duetu aktorów. Doskonale ukazują nieporadność bohaterów w przekuciu swoich myśli w formę koherentnego, w pełni zrozumiałego komunikatu. Emocje na twarzy bohaterów udzielają się także widzowi, który łapie się na tym, że zaczyna kibicować tej rozmowie.

Właśnie dzięki takim scenom widać, że Lonergan z wyczuciem dotyka problemu straty najbliższej osoby. Sęk tkwi w tym, że takich momentów jest za mało. Przez większość czasu trwania jego filmowi wyraźnie brakuje bowiem pazura, czy głębszej analizy zjawiska, by „Manchester by the sea” wyróżniało się na tle innych podobnych historii. A choć rzeczywiście ta historia świetnie ogrywa męskie nieradzenie sobie z okazywaniem emocji, jak po pokazie zauważyła znajoma dziennikarka, to jednak nie robi tego na tyle wyraziście i ciekawie, by z czystym sercem polecać tę produkcję. Kilka wyśmienitych scen nie wybije bowiem dość przeciętnego dzieła do poziomu obrazu, który koniecznie trzeba obejrzeć. Niestety, „Manchester by the sea” to raczej film na zasadzie „obejrzeć-zapomnieć” niż prawdziwe filmowe wydarzenie. Bo choć reżyser podejmuje ciekawy temat, a jego obraz chwilami miewa świetne sceny, to w ogólnym rozrachunku, nie oferuje nic ponad to, co w ostatnich latach mogliśmy oglądać na ekranach kin.

Ocena: 6-/10