Łukasz Grzegorzek - rozmowa

Łukasz Grzegorzek - rozmowa

Dodano:   /  Zmieniono: 
Łukasz Grzegorzek
Łukasz Grzegorzek Źródło: fot. Michał Kaczoń
„Kamper”, debiutancki obraz polskiego reżysera Łukasza Grzegorzka o pokoleniu dzisiejszych trzydziestolatków, którzy z opóźnieniem wchodzą w dorosłość. Niezwykle wyważona, wiarygodna, słodko-gorzka opowieść, w której możemy przejrzeć się jak w lustrze. O uniwersalności problemów dorastania, pracy nad scenariuszem, spojrzeniu małej dziewczynki na otaczającą rzeczywistość oraz muzyce różnych pokoleń, rozmawialiśmy z reżyserem na kilka dni przed premierą filmu na Międzynarodowym Festiwalu Filmowym w Karlovych Varach.

- „Kampić, kampować” oznacza unikać konfrontacji. Nasz bohater jest niedecyzyjny. Pomyślałem, że to będzie ciekawy paradoks, gdy niedecyzyjny bohater w życiu musi wykazywać się daleko posuniętą decyzyjnością w pracy. Jest testerem gier, szefem całego działu, musi szybko podejmować decyzje – zaczyna rozmowę Łukasz Grzegorzek. Wyjaśnienie ksywki bohatera nie padnie jednak nigdy z ekranu. To zagranie celowe. - Zdecydowałem się opowiedzieć tę historię, dając widzowi jedynie tropy. Trochę jak w grze komputerowej, w której pochowane są różne bonusy. Jeżeli wiesz o ich istnieniu, to świetnie, złapałeś fajny dodatek. Jeżeli zaś nie wiesz co oznacza ksywka „kamper”, myślę że nie odbierze Ci to przyjemności z oglądania”, mówi Grzegorzek.

Decyzję, aby bohaterem uczynić testera gier, reżyser podjął na wczesnym etapie prac nad scenariuszem, wraz ze współautorem tekstu, Krzysztofem Umińskim. – Pierwotnie chcieliśmy nawet poprowadzić opowieść jak grę – w tym znaczeniu, że bohater wyobraża sobie różne możliwe wyjścia ze swojej sytuacji i mentalnie je „ogrywa”, zdradza reżyser. Później zrezygnowano z tego pomysłu. Jednak idea, by bohater był graczem, została. Nie tylko z chęci pokazania wewnętrznej sprzeczności w charakterystyce bohatera, ale też by nakreślić jeszcze większy kontrast między Kamperem a Markiem Baną (bohaterem Jacka Braciaka), wziętym szefem kuchni, z własnym reality show. – „Szybko wiedzieliśmy, że musi dojść do starcia między nimi. Chcieliśmy jak najbardziej wyjaskrawić ich postawy. Tak, by dobitnie pokazać wyraźny kontrast między ich sposobami bycia i między rodzajami zbroi, które na siebie zakładają, by obronić się przed rzeczywistością. Te zbroje to także maski, między którymi mogą wybierać kobiety.  Zależało nam również, aby pokazać, że tak naprawdę obaj są w pewien sposób groteskowi, przerysowani”, mówi reżyser. Biografia Marka Bany powstała zresztą po tym, gdy obmyślono już scenę konfrontacji obu panów. Pomysł, aby Bana był kucharzem wyszedł od Krzysztofa Umińskiego. Powiedział po prostu: „Kucharze przyciągają kobiety.. To najbardziej seksowny zawód”. 

Film opowiada o opóźnionym wejściu w dorosłość, o pewnej niechęci dzisiejszego pokolenia trzydziestolatków do stania się „pełnoprawnymi dorosłymi”. Zapytany, czy dzisiaj dorastamy później, Grzegorzek wspomina tylko, że czytając ostatnio Gombrowicza, zorientował się, że problemy z dojrzewaniem i ogólny zestaw problemów, z którymi borykają się ludzie, jest tak naprawdę uniwersalny. „Wszystkich przygniata ciężar lekkości, tego bujania się”, kwituje. Uważa, że dzisiaj wchodzimy w dorosłość w tym samym momencie, co nasi rodzice. Zmienił się tylko styl życia. „Nasi rodzice w wieku dwudziestuparu lat decydowali o całym swoim życiu i do dziś tkwią w pewnych wyborach, których wtedy dokonali. Nie wyobrażam sobie byśmy mieli dłuższy horyzont niż parę lat w jakiejś pracy, czy zawodzie. Doszusowaliśmy do Europy, nie chce nam się dojrzewać”. Nasze problemy tak naprawdę są takie same, tylko wydaje się nam, że są unikatowe i świeże. Tylko dlatego, że oglądamy je z bliska.

Film charakteryzuje się wyjątkowo wiarygodnym, prawdziwym językiem, który można usłyszeć na ulicy. „To zasługa Krzysztofa Umińskiego. Ma genialne ucho i świetną pamięć. Jest w stanie przytoczyć rozmowę sprzed trzech lat”, zdradza reżyser. Dialogi były zresztą głównym orężem, który twórcy mieli podczas rekrutacji obsady. „Kiedy idzie się do Jacka Braciaka, czy Marty Nieradkiewicz, trzeba mieć co pokazać”. Aktorom tekst bardzo szybko przypadł do gustu i z chęcią zaangażowali się w ten projekt.  Podobnie było z Sheily Jimenez, która nie jest nawet profesjonalną aktorką. „Sheily jest DJką, a nasza producentka spotkała ją w klubie. Spodobała jej się energia dziewczyny, która sama o sobie mówi, że jest „wolnym duchem spod znaku Księżyca”. Wiedzieliśmy wtedy, że odnaleźliśmy naszą Lunę”. Zresztą wzajemna energia Jimenez i Piotra Żurawskiego (tytułowego Kampera) była tak wiarygodna, a aktorzy na tyle mocno weszli w postaci, że w montażu Grzegorzek brał „tę drugą część sceny. To znaczy - nagrywaliśmy nasz moment, aktorzy wypowiedzieli swoje kwestie, ale potem naturalnie popłynęli dalej. I kierunek, w którym płynęli był na tyle ciekawy, wiarygodny, godny uwagi, że finalnie decydowałem się właśnie te sekwencje wrzucić do filmu. Tak na przykład było w scenie po seksie”, zdradza.

Czytaj też:
Trzydziesto-nastolatkowie – recenzja filmu „Kamper”

Ten naturalizm widać także w zdjęciach. W wielu momentach wydaje się wręcz, że podgląda się czyjeś prywatne nagrania. „Zależało nam na dokumentalnym sznycie. Chcieliśmy najważniejsze sceny kręcić tak, by było w nich jak najmniej cięć. Nawet najlepsza sklejka jest bowiem jakimś fałszem. Niektóre rzeczy muszą po prostu naturalnie wybrzmieć”, opowiada reżyser. Z tego względu bardzo chciał współpracować z Weroniką Bilską. „Ona obnaża prawdę, szuka jej, ale robi to z czułością. Nie jest oceniająca. Jej kamera jest trzecim bohaterem, patrzy na świat z perspektywy małej dziewczynki, która przypadkiem trafiła do stolika dorosłych; nie do końca rozumie co dzieje się wokół, może jedynie obserwować”, mówi o tej współpracy.

Akcja filmu rozgrywa się w Warszawie, w miejscach ważnych dla samego reżysera.  Równocześnie twórcy nie chcieli robić pocztówkowego obrazka tego miasta, znanego z innych polskich obrazów. Nie chcieli udawać Nowego Jorku. Zdecydowali się pokazać miejsca, które znane są też warszawiakom. „Kiedy przyjechałem tutaj na studia, Warszawę polubiłem najpierw z perspektywy Pól Mokotowskich”. Dlatego jedna z najciekawszych sekwencji filmu rozgrywa się właśnie na ich terenie. „Mam sentyment do każdego z tych miejsc. Choćby do Level Upu, gdzie często przesiadywałem prywatnie”, opowiada Grzegorzek. Część zdjęć kręcił zresztą we własnym mieszkaniu. „Obawiałem się trochę tego nadmiernego wchodzenia w strefę prywatną, jednak z wielu względów okazało się, że był to najlepszy wybór”.

Podobnie było z muzyką. Jeszcze przed rozpoczęciem zdjęć, reżyser miał dokładny plan, jeśli chodzi o ścieżkę dźwiękową. Niektóre utwory były związane z dziełem już na etapie scenariusza. Tak było na przykład przy okazji kawałka Manaamu.  „To była mina, którą rzuciliśmy sobie na sam początek. Zdobyć prawa do tego utworu jeszcze przed zdjęciami. Koniecznie chciałem, aby w scenie imprezy przygrywał utwór dobry nie tylko do tańczenia, ale i do śpiewania. Żeby ludzie wrzeszczeli na cały głos, jak to ma miejsce na imprezach”. Udało się.

Osobnym wątkiem była współpraca z producentem muzycznym, Czarnym HiFi. Zaczęła się dość wcześnie, już na etapie pierwszej układki montażowej. Przez wspólnych znajomych, panowie zaczęli rozmawiać o dźwięku i tonie obrazu. „Olek wyśmienicie wyczuł klimat  filmu. Od razu widział, nawet w tych scenach humorystycznych, sporą dozę smutku i melancholii. Kawałki, które przynosił pasowały od razu idealnie, pokazywały, że świetnie czuje nie tylko konkretne sceny, ale i sam film”, wspomina reżyser.

Zapytany o zmianę między krótkim a długim metrażem (reżyser tworzył wcześniej filmy reklamowe), Grzegorzek odpowiada: „Krótki metraż, na przykład trzydziestosekundowe spoty, które robiłem, wymagały dwóch, trzech miesięcy pracy. W wypadku długiego metrażu stuka już trzy lata. I dopiero zamykamy. Czy w zasadzie otwieramy, oddając film publiczności. Drugą zmianą było to, że przy tych moich komercyjnych projektach, robiłem je na zlecenie, więc często była walka, żeby przepchnąć niektóre pomysły. Tutaj szefowałem sobie sam. Walczyłem w zasadzie sam ze sobą. Mogłem popłynąć na maksa, czułem większą swobodę. Co zarówno rodzi dużo wolności, jak i narzuca dodatkową dyscyplinę. Inną zmianą było skupienie na formie. Moje komercyjne rzeczy były bardzo mocne formalnie. Tutaj na pierwszym miejscu była historia. Najwięcej pracy zajęło nam więc doszlifowanie obrazu, wyrzucenie zbędnych rzeczy”, wspomina.

Efektem tej ciężkiej pracy jest wyjątkowo wyważony, ciekawy i pełen niuansów obraz dzisiejszego pokolenia trzydziestolatków, który powinien spodobać się szerokiej publiczności. Od 15 lipca w kinach całej Polski.

Czytaj także: wywiad z Martą Nieradkiewicz

Czytaj też:
Kobiece sudoku jest trudne do rozwiązania. Wywiad z Martą Nieradkiewicz