Niestety, tak jak w przypadku „Batman V Superman”, bańka wygórowanych oczekiwań pękła z falą pierwszych nieprzychylnych recenzji. Z przykrością należy zauważyć, że pierwsze krytyczne sygnały, które od wczoraj pojawiają się w sieci, są słuszne. „Legion samobójców” to film, którego najlepsze fragmenty mogliśmy obejrzeć już w zwiastunie, a którego fabuła jest tak naciągana i chaotyczna, że mogła powstać jedynie w głowie zjaranego Jokera, który za dużo razy naoglądał się „Avengers”.
Zaczyna się nieźle – od wprowadzenia w założenia całej akcji i prezentację poszczególnych bohaterów. Oto Amanda Waller (Viola Davies) chce zebrać grupę meta-ludzi, którzy pomogą USA i światu w walce z kolejnymi atakami istot nadprzyrodzonych. Teraz, kiedy „mieliśmy szczęście z Supermanem” (że okazał się być po naszej stronie), musimy jakoś zabezpieczyć się przed kolejnymi potencjalnymi atakami. Stąd pomysł, aby zwerbować drużynę rzezimieszków, których będziemy trzymać na smyczy, a którzy pomogą nam w walce z tymi „prawdziwymi złymi”. Milczeniem zostaje pominięty główny problem, który wynika z tego planu, więc wszyscy są zaskoczeni, gdy coś, co można przewidzieć, że potencjalnie może pójść nie tak, rzeczywiście idzie nie tak. Zanim to jednak następuje, dostajemy pojedyncze scenki wprowadzające, które anonsują nam, kim są poszczególni członkowie ekipy. Momenty te, choć oklepane, dość dobrze prezentują postaci i zakres ich cech charakteru. Dobrze spełniają swoją rolę i umiejętnie wprowadzają w akcję. Schody zaczynają się, gdy twórcom przyjdzie ją rozwinąć.
Film Ayera cierpi bowiem na brak zdecydowania, jeśli chodzi o samo prowadzenie fabuły. Wiele elementów zdaje się nie kleić ze sobą w spójną całość, jak gdyby nie tworzyć wspólnej historii, będąc jedynie zlepkiem montażowym scen z różnych układek dzieła. To zaś sprawia, że kilkakrotnie człowiek zaczyna zastanawiać się, dlaczego bohaterowie podejmują niektóre decyzje i dlaczego idą akurat w tę, a nie inną stronę. Paradoksalnie, „Legion samobójców” wielokrotnie cierpi też na brak wiary w inteligencję widza, dobitnie pokazując rzeczy, których wszyscy już dawno się domyślili i których przez to zwyczajnie pokazywać nie trzeba.
Film posiada na szczęście kilka interesujących momentów, niezłych interakcji, czy dobrych bon-motów, które potrafią rozbawić. Szkoda tylko, że większość z nich nadmiernie wyeksploatowano już w licznych zwiastunach. Do tego – o ile dobór muzyki rzeczywiście jest znakomity i dodaje scenom lekkości – to niestety sama muzyka nie sprawia, że film staje się nagle dużo lepszy. Najgorsze jest to, że nawet sławetne Queen, znane ze zwiastunów, choć pojawia się w finalnym obrazie, nie niesie ze sobą tej dozy ekstazy i szaleństwa, którą powinno.
Film jest kompletną mieszanką charakterów, także jeśli chodzi o aktorstwo. Ustanawiając drużynę z tak wielu postaci, twórcy obdarzyli tylko kilkoro z nich jakimkolwiek charakterem, niektórych sprowadzając do jednego zdania charakterystyki („kazałam pracować im razem, wiedząc, że się w sobie zakochają”). Margot Robbie jako Harley Quinn dostaje chyba najwięcej czasu ekranowego, który umiejętnie wykorzystuje, kradnąc sceny dla siebie. Will Smith nieźle jej w tym wtóruje, dzięki swojej charyzmie i podejściu typu „no-bullshit” stając się de facto liderem grupy (prawdziwym jej liderem jest nijaki żołnierz Rick Flag Joela Kinnamana). El Diablo (Jay Hernandez) jest postacią udręczoną, ale w tak podręcznikowy sposób, że aż trudno mu prawdziwie współczuć, Capitan Boomerang (Jai Courtenay) jest śmieszkiem grupy, Enchantress (Cara Delevingne) postacią najbardziej enigmatyczną, a Kiler Croc, Katana i Slipknot nie mają tak naprawdę za wiele do roboty. Najdziwniejsza jest zaś sprawa z Jaredem Leto. Jego Joker nie dostaje bowiem na ekranie swojej wyrazistej sceny wprowadzającej, która ustawiłaby jego bohatera na resztę seansu. Tak naprawdę jego kreacja opiera się głównie na tym, co z popkultury już wiemy o Jokerze i ile jego wcieleń widzieliśmy już na ekranie. Jest to trochę sytuacja, w której ubiór (oraz liczne tatuaże) robi bohatera, nie rzeczywista praca aktora. Z drugiej strony jest go na ekranie tak mało, że Leto nie miał nawet możliwości porządnie rozwinąć skrzydeł.
Finalny produkt sprawia wrażenie dzieła, którego większość budżetu poszła na kampanię reklamową, a nie sam film. Twórcy nie oszczędzali wprawdzie na efektach specjalnych, lecz na scenariuszu – owszem. „Legion samobójców” raczej snuje się bez celu niż opowiada jakąś koherentną historię. Tym samym całość przypomina raczej ostatnią odsłonę „Fantastycznej Czwórki” niż któregokolwiek z „Batmanów”.
Ocena: 5/10