Miejsce 5: „Donnie Darko”, reż. Richard Kelly (USA 2001)
Opowieść o introwertycznym nastolatku, który rozmawia z wyimaginowanym królikiem (czy raczej człowiekiem w stroju królika), uzyskała status filmu kultowego. Stało się tak dzięki otwartej na interpretacje, zawiłej historii, znakomitemu finałowi w rytm piosenki „Mad World” oraz wyśmienitemu, zniuansowanemu aktorstwu Jake'a Gyllenhaala. Był to pierwszy raz, gdy widzowie zobaczyli pełen przekrój talentu Amerykanina. Donnie powoli wpada w króliczą norę szaleństwa, co pozwoliło młodemu aktorowi ukazać pełnię swego potencjału. [Michał Kaczoń]
Miejsce 4: „Brokeback Mountain”, reż. Ang Lee (USA, Kanada 2005)
Czy jesteście w stanie wyobrazić sobie „Tajemnicę Brokeback Mountain” z Mattem Damonem zamiast Heatha Ledgera w roli Ennisa i z Joaquinem Phoenixem zamiast Jake'a Gyllenhaala w roli Jacka? Udziału w projekcie odmówił też Mark Wahlberg, bo wystraszyły go sceny męskiej miłości. Losy produkcji z 2005 roku potoczyły się więc właściwymi kolejami, bo bez Ledgera i Gyllenhaala na planie nie ma nawet sensu jej sobie wyobrażać. Oczywiście po śmierci Heatha to jego rola jest bardziej wspominana, ale kreacja Jake'a w niczym nie ustępuje koledze. Pierwsza z brzegu scena w jego wykonaniu przyprawia o dreszcze, jak choćby ta, gdy trzęsąc się, przepełniony tęsknotą, strachem i miłością, mówi do Ennisa: „nie masz pojęcia, jak jest mi źle. Gdybym wiedział tylko, jak z Tobą skończyć”. Za tę niezwykłą kreację doceniono Jake'a nagrodą BAFTY dla najlepszego aktora drugoplanowego. Gyllenhaal w wywiadzie udzielonym dla School of Film and Television Loyola Marymount University mówił, że „Tajemnica Brokeback Mountain” ma jeden z najpiękniejszych scenariuszy, jakie czytał. Całkowicie się z tym zgadzam, ale wbrew skromności aktora trzeba wyraźnie zaznaczyć, że to emocje i aktorski kunszt Jake'a są elementarnym składnikiem artystycznego i komercyjnego sukcesu filmu Anga Lee. [Michał Nawrocki-Utratny]
Miejsce 3: „Labirynt”, reż. Denis Villeneuve (USA 2013)
„Labirynt” to znakomity i do tego bardzo nieoczywisty thriller Denisa Villeneuve’a, odbiegający od tego, czego można by się początkowo spodziewać po amerykańskiej produkcji. Logika i intuicja podpowiada bowiem, że widz powinien kibicować zrozpaczonemu ojcu, którego córka zaginęła. Dover (Hugh Jackman) jednak bardzo szybko zaczyna przekraczać granicę, zza której trudno wrócić – o ile w ogóle to możliwe. Na innym biegunie jest tu policjant Loki, w którego fantastycznie wcielił się Jake Gyllenhaal. Jego bohater prowadzi własne śledztwo, nie jest partaczem (wręcz przeciwnie), a jednocześnie ma w sobie nie tylko tajemnicę, ale i coś okrutnie niepokojącego. Przez część filmu miałem nawet wrażenie, że może okazać się czarnym charakterem. Tik, który ma Loki – ciągłe mruganie – zresztą jeszcze bardziej wytrąca z równowagi. „Labirynt” to wciągający, klimatyczny, trzymający w napięciu film, który stawia kilka mocnych pytań o ludzką naturę oraz prawo i granicę między człowieczeństwem i barbarzyństwem. Co ważne, daje też na nie całkiem uczciwe odpowiedzi. [Jędrzej Dudkiewicz]
Miejsce 2: „Bogowie ulicy”, reż. David Ayer (USA 2012)
Zrealizowany za niespełna 14 milionów dolarów policyjny dramat „Bogowie ulicy” to prawdziwa filmowa perełka. Stało się tak między innymi za sprawą genialnych ról, w tym tej zagranej przez Jake'a Gyllenhaala. David Ayer – scenarzysta „Dnia próby” czy też „Dark Blue” – zna się na policyjnym fachu jak pewnie mało który filmowiec. Przy dbałości o autentyczność zdarzeń nie zapomina o najważniejszym, czyli bohaterach swoich opowieści. Choć mają oni twarze znanych aktorów, to łatwo o tym zapomnieć, bo na ekranie ogląda się postaci z krwi i kości, mające swoje marzenia, przyzwyczajenia. „Bogowie ulicy” zapewniają seans z zapartym tchem i co może nie jest typowe dla kryminalnych dramatów, film potrafi też wywołać wzruszenie, niewymuszone, szczere – zupełnie takie, jaki jest cały obraz. Jake Gyllenhaal i Michael Peña tworzą rewelacyjny duet. Aktorzy, zanim przystąpili do realizacji filmu, przez kilka miesięcy towarzyszyli patrolom policji, obserwując ich codzienną pracę i nie mieli przy tym ulgowej taryfy. Już pierwszego dnia nominowany do Oscara Jake Gyllenhaal został zabrany przez policjantów do domu, w którym popełniono morderstwo. Twórcy filmu tak samo nie odpuszczają widzowi. Nie ma tutaj żadnych złagodzeń, jest pot, krew, wulgarność, ale jest także wielki emocjonalny ładunek, dzięki któremu można kibicować postaciom. Oglądanie tak świetnie zrealizowanego filmu to czysta przyjemność. [Michał Nawrocki-Utratny]
Miejsce 1: „Wolny strzelec”, reż. Dan Gilroy (USA 2014)
Jake Gyllenhaal to jeden z tych aktorów, których wszyscy znają i nad talentem których wszyscy się rozwodzą, a którzy z jakichś względów nie do końca zostają za swój warsztat docenieni. Jeśli ktokolwiek ma jeszcze jakieś wątpliwości co do talentu Jake’a, niech jak najszybciej obejrzy „Wolnego strzelca”. Aktor wciela się tam w postać Lou Blooma, telewizyjnego kronikarza szukającego sensacji wśród najbardziej niebezpiecznych dzielnic Los Angeles. Pod zewnętrzną otoczką życiowego nieudacznika (Bloom jest przeraźliwie blady, szczupły i ma wiecznie przetłuszczone włosy) kryje się człowiek wyjątkowo żądny sławy i sukcesu. Wszystkie wygłaszane przez niego hasła i frazesy jasno dowodzą, jaką filozofią się kieruje i do czego dąży. I choć oglądając film właściwie od pierwszych minut nienawidzi się tej postaci, to słucha się jej z prawdziwą fascynacją. „Wolny strzelec” zachwyci Was nie tylko dzięki wybitnej roli Gyllenhaala. Reżyserujący obraz Dan Gilroy szuka odpowiedzi na pytanie, czy we współczesnym świecie mediów społecznościowych i dziennikarstwa uprawianego przez 24 godziny na dobę istnieją jeszcze jakieś granice do przekroczenia, ale pośrednio porusza też motywy american dream, sukcesu czy też szeroko-rozumianej socjopatii. Bardzo dobre kino. [Piotr Nowakowski]