Małgorzata Czop: Jakie było Pani pierwsze spotkanie z Michaliną Wisłocką?
Justyna Wasilewska: Książkę „Sztuka kochania” przeczytałam dopiero w kontekście przygotowań do produkcji. Była dla mnie zaskakująca w sile i aktualności. Oczywiście wiele rzeczy jest w tej książce archaicznych i jesteśmy już nieco dalej, choćby w kwestii antykoncepcji, ale seksualność człowieka nie zmienia się. Nie znałam wcześniej Wisłockiej. Nie mogłam jej obserwować, oglądać w telewizji, dlatego zaskoczyła mnie jej osoba. W książce jest dużo humoru. Mimo tego, że to praca naukowa, czuć w niej osobowość Michaliny Wisłockiej.
Czy ma szansę być popularna tak jak kiedyś? Młode pokolenie ma inne źródła informacji, choćby internet.
Te źródła informacji są jakąś protezą. Książka daje możliwości na wnikliwe wyedukowanie się w kwestii seksualności. Jest nie tylko dla kobiet, ale również dla mężczyzn. Chociaż wydaje się, że mamy dostęp do wielu źródeł, internet jest zalany pornografią i różnymi poradnikami. „Sztuka kochania” to okazja do biologicznego i medycznego spojrzenia oraz poznania postaci autorki, która stoi dzielnie za swoim zdaniem. Jest silna i może być, w jakimś sensie, przykładem dla współczesnej kobiety.
Gra Pani Wandę, która jest rzeczywistą postacią. Skąd czerpała Pani informacje do zbudowania tej bohaterki?
Z biografii Michaliny Wisłockiej. Widziałam też kilka zdjęć. Mogłam zobaczyć jej postawę. Tego nie było zbyt wiele, ale wystarczyło, żeby uruchomić wyobraźnię i na tej kanwie zbudować postać. Bardzo pomógł mi kostium. Każdy element: buty, kapelusz czy rękawiczki tworzą to, jaką energię ma się na ekranie.
W filmie są dość odważne sceny erotyczne. Czy to było dla Pani najtrudniejsze?
Nie mam zbyt wielkiego doświadczenia w takich produkcjach. Bardzo się denerwowałam, że nie jestem dostatecznie dobra, żeby brać w tym udział. Do tego granie z tak fantastycznymi aktorami dawało mi poczucie, że muszę do niech doskoczyć. Trudno mi powiedzieć, co było najtrudniejsze. Pamiętam, że musiałam walczyć ze swoim zawstydzenie. Ale przede wszystkim uwierzyć w siebie, że mogę grać z nimi na równych zasadach.
Lubiła Pani swoją bohaterkę?
Po przeczytaniu scenariusza wzbudzała we mnie ambiwalentne uczucia. Była dla mnie bardziej negatywną postacią niż pozytywną. Dopiero później zobaczyłam w niej rys tragiczny, a po przeczytaniu biografii Wisłockiej odnalazłam lekkość i zmysłowość. Lubię Wandę i jednocześnie bardzo jej współczuję. Stała się ofiarą sytuacji, w której się znalazła. Chociaż rozumiem, że rzeczywistość zaprowadziła ją do takiego punktu i można było się w taki sposób, a nie inny, zachować.
To było Pani pierwsze spotkanie z Marysią Sadowską…
Marysia to rzeczowy człowiek, który ma pasję. Świadomość, że opowiada o sprawie, która jest ważna. Miała w sobie siłę… troszkę jak Wisłocka. Taką determinację w działaniu, żeby zrobić film najlepiej jak to możliwe, ale przy tym wiedziała, że aktor, po drugiej stronie kamery, walczy o to samo. Myślę, że dla niej ten temat jest osobisty, jak dla każdej kobiety, i potrafi zarażać tą ważnością.
Jakich reakcji się Pani spodziewa ze strony widowni?
Teraz można się spodziewać każdych reakcji. Ten film jest opowiedziany łagodnie i przystępnie. Właściwie każdy może się z nim w jakiś sposób identyfikować. Szczególnie, że nie jest to wulgarna wypowiedź na siłę, ale sprawnie zrealizowana produkcja o ważnej rzeczy. Mam nadzieję, że doprowadzi do konstruktywnej dyskusji. A negatywne głosy to też forma jakiegoś zaangażowania.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Wprost.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.