Matka i córka, Mocno ze sobą zżyte, a zarazem - całkowicie różne od siebie. Jednocześnie zachodzą w ciążę... Gdzie znalazła Pani Pomysł na taki scenariusz?
Naoime Saglio: W kobiecym tygodniku przeczytałam list od czytelniczki, oburzonej tym, że jej matka miała czelność zajść w ciążę w tym samym czasie, co ona! Scenarzystka Agathe Pastorino i ja miałyśmy już od dawna ochotę coś razem napisać. Szukałyśmy tematu dotyczącego kobiet, takiego, który mógłby jednocześnie wzruszać i śmieszyć. Gdy przeczytałyśmy list tej młodej matki, pomyślałyśmy, że to idealny punkt wyjścia dla filmu i wzięłyśmy się do pracy.
Zaczęłyśmy od kompletowania dokumentacji; uświadomiłyśmy sobie, że przypadki, w których matka i córka jednocześnie zachodzą w ciążę są dość częste, zwłaszcza w Wielkiej Brytanii, w środowisku robotniczym. Zatem - nie był to „wydumany” temat. Pracując nad scenariuszem nieźle się bawiłyśmy: zacierałyśmy ślady, zmieniałyśmy kody, odwracałyśmy role... To matka miała być na utrzymaniu córki, mieszkać kątem w jej mieszkaniu i zachowywać się jak nierozgarnięta nastolatka. Wymyśliłyśmy, że będzie zwariowaną bałaganiarą, trochę hipiską - całkowitym przeciwieństwem swojej córki, bardzo schludnej, klasycznie ubanej, odpowiedzialnej, utrzyjąjącej nie tylko swoją matkę, ale i swojego faceta. Skrajnie zwiększyłyśmy dysonans między nimi, bo każda dobra komedia bazuje na konflikcie. Postaci muszą przeżyć największy koszmar w taki sposób, żeby komizm wziął górę nad dramatyzmem. A czy jest coś gorszego dla córki, w dodatku świeżo upieczonej mężatki, niż znoszenie własnej matki przez 24 godziny na dobę? Wymyślanie komicznych sytuacji dawało nam niezmierną radość. Ale chciałyśmy też, by film był odą na cześć macierzyństwa, dlatego nawet jeśli bohaterki kłócą się ze sobą, ich kłótnie nie mają w sobie żadnej goryczy, żadnej złośliwości. Wyszłyśmy od postulatu, że te dwie kobiety się wzajemnie uwielbiają, pomimo konfliktów, i że są nierozłączne jak siostry syjamskie. Kłócą się, wkurzają na siebie, pyskują, ale zawsze okazują sobie czułość.
Dlaczego Pisze Pani scenariusze do swoich filmów i dlaczego robi to Pani w duecie?
W moim przypadku chęć realizowania filmów wzięła się z chęci pisania. Piszę od zawsze. W dzieciństwie marzyłam, że zostanę pisarką. Później chciałam być dziennikarką. Niestety, nie zdałam na studia. Pracowałam nad filmem dokumentalnym, a później zajęłam się fabułą. Uważam, że nad tworzeniem dialogów powinny pracować co najmniej dwie osoby, testować riposty, sprawdzać, czy ten czy inny gag działa. We Francji panuje etos scenarzysty - reżysera, ale w innych krajach nad scenariuszem pracuje zwykle kilka osób i to się sprawdza! W duecie natychmiast czujemy, co się sprawdzi, a co nie, co będzie śmieszne, a co nie, co należy wymazać albo dodać. Duet testuje się i stymuluje wzajemnie. Pisanie skryptu to bardzo żmudna praca. Wymyślamy tysiące zdań, testujemy tysiące pomysłów - jedne akceptujemy, inne porzucamy. Na przykład, początkowo, w skrypcie, Mado czyli postać matki, zajmowała znacznie więcej miejsca i przyćmiewała Avril, swoją córkę. Musiałyśmy znaleźć równowagę między jedną a drugą, co nie było takie proste.
Avril jest „nosem” dla jednej z marek chemii gospodarczej. Wymyśliłyście te dziwny zawód?
Skądże. Taki zawód istnieje. Opowiedziała mi o nim jedna z moich przyjaciółek, która jest „nosem” w przemyśle perfumeryjnym. To idealna praca dla Avril - jest jednocześnie naukowa, seksowna i umysłowa. Chciałyśmy, żeby miała zawód kreatywny, jednakże taki, który nie daje jej całkowitej satysfakcji. Ten nadawał się tym bardziej, że w ciąży zmienia się powonienie, a to może prowadzić do niespodzianek, a wręcz - przemysłowych katastrof. Agathe i ja wykorzystałyśmy to! (śmiech)
Czy pisałyście z myślą o konkretnych aktorach?
Od początku myślałam o Camille Cottin, która jest, moim zdaniem, najzdolniejszą i najbardziej zwariowaną aktorką swojego pokolenia. Sprawdza się w najbardziej wymyślnych, najbardziej beznadziejnych, najbardziej przesadzonych sytuacjach dramatycznych i komediowych. Nigdy nie przesadza, zawsze trafia w punkt. W dodatku Camille niczego się nie boi, jest zawsze chętna do działania - nie cofa się nawet przed tym, co my proponujemy jej pełne obaw. Gra w sposób bardzo fizyczny, całym ciałem. Jak gdyby przez wiele lat praktykowała taniec! Podoba mi się to, co pokazuje na ekranie. Uważam, że jest tak świetna, że zawsze z wielkim żalem tnę jej sceny podczas montażu. A ponieważ w życiu prywatnym jest jedną z moich najlepszych przyjaciółek, nie wyobrażam sobie swojego filmu bez niej, bez postaci, która ją przypomina, albo - mówiąc uczciwiej - która przypomina mnie samą. Camille to moja muza, moje alter-ego, ale także - odpowiednik mojej siostry bliźniaczki. Tworzę dla niej postaci skonstruowane z moich własnych neuroz, wątpliwości, pytań i fantazji. A ona wspaniale je sobie przywłaszcza. Nie znam nikogo takiego jak ona, równie odprężonego w życiu i równie zaangażowanego w pracę na planie.
Dlaczego zaproponowała Pani rolę matki Juliette Binoche?
Juliette to aktorka, którą uwielbiam od zawsze. Ona też wykazała się ogromną odwagą w wyborze ról i w sposobie gry. Bez strachu zmienia rejestry. Dawno już nie widzieliśmy jej w równie radosnej, zwariowanej roli. Pomyślałam, że jeśli się zgodzi, będzie najlepszą osobą, by zagrać Mado, ponieważ ma fantazję, jest piękna i pełna życia, lubi się śmiać i lubi rozśmieszać, ale także - potrafi wywołać w widzu łzy. Wysłałam jej scenariusz i trzymałam kciuki, jednak niezbyt wierzyłam, że się uda. Pomyślałam: nieźle mi odbiło, że zaproponowałam jej rolę! Juliette przeczytała scenariusz w ciągu jednej nocy. Gdy zadzwoniła i powiedziała, że się zgadza, oszalałam z radości. Byłam pewna, że ona i Camille stworzą wspaniały, wzruszający duet. Nie są do siebie podobne, ale obie mają w sobie tę radosną zuchwałość, duże wyczucie komizmu, szlachetność i szczerość. Obie grają w sposób, który bardzo lubię, w „amerykańskim stylu”, całym ciałem, bez krzty eteryczności. Stworzyły razem wiarygodny duet matka/córka. Trudno im się oprzeć! Cieszę się, że świetnie dogadywały się na planie.
Jak rozdzieliła Pani role męskie?
Chciałam, by rolę ojca Camille zagrał aktor w stylu Hugh Granta - przystojny, seksowny, z klasą i z fantazją - bo musiał podobać się matce Camille, czyli Juliette. Od razu pomyślałam o Lambercie Wilsonie. Ponieważ uwielbia muzykę (śpiewa i tańczy), zrobiłyśmy z niego dyrygenta. Ten zawód pasuje do niego - jest poważny, a jednocześnie zostawia dużo miejsca na ekscentryczność. Lambert włożył dużo pracy w to, żeby wyglądać jak prawdziwy dyrygent, a jednocześnie świetnie się przy tym bawił. Ma niezwykle rozwinięte poczucie autoironii.
Trudniej było mi znaleźć aktora do roli Louisa. Musiał to być trzydziestolatek, wiarygodny w roli męża Camille, lecz jednocześnie taki, który wygląda na niepoprawnego marzyciela. Przesłuchałam setkę kandydatów, aż wreszcie (podobnie jak dyrektor castingu) zauważyłam Michaëla Dichtera. Żeby być pewna swojego wyboru, wzywałam go kilkakrotnie, wraz z innymi aktorami. I zawsze okazywało się, że to on jest najlepszy do roli Louisa. Cieszę się, że mógł zaistnieć w tym filmie. Michaël jest aktorem i reżyserem. Mam nadzieję, że daleko zajdzie. Bardzo się do siebie zbliżyliśmy. Lubię go!
Po raz Pierwszy reżyseruje Pani sama
Tak. Chociaż „sama” to może zbyt dużo powiedziane. Reżyser nigdy nie jest sam. Miałam bardzo zaangażowaną producentkę, Camille Gentet, oraz ekipę, której mogłam bezwzględnie zaufać. Uwielbiam zwłaszcza swoją sekretarkę planu, Ninę Rives, którą traktowałam jak drugą reżyserkę; miałam też idealną pierwszą asystentkę, Tatum Drouilhat i genialnego montażystę, Sandro Lavezziego. No i była ze mną Camille Cottin - aktorka, a zarazem przyjaciółka. Zatem - reżyser nigdy nie pracuje nad filmem w pojedynkę. Jako jedyny uczestniczy natomiast we wszystkich etapach jego powstawania, od scenariusza po premierę. I sam odpowiada za wszystkie błędy! To jest trudne.
Nie czuje Pani tremy?
Przez dwa pierwsze dni byłam trochę spięta. Juliette i ja oswajałyśmy się ze sobą. Nie znałyśmy się wcale. Musiałam przyjrzeć się, jak pracuje, żeby reżyserować jej grę, nie przeszkadzając jej. Lubię, gdy moi aktorzy czują się swobodnie na planie i proponują swoje rozwiązania, ale sama też mam pomysły, które komunikuję. Trzeba zatem było znaleźć równowagę.
Podczas zdjęć przeżyłam też chwile grozy, w dniu, gdy kręciliśmy w teatrze Chatêlet scenę, w której Juliette/Mado przerywa koncert swojego męża/Lamberta i prosi go, żeby z nią poszedł. Chciałam, żeby ta sekwencja była jednocześnie piękna, prawdziwa, wzruszająca, romantyczna, poetycka i... zabawna. Amerykanie potrzebowaliby na to trzech dni. Ja miałam pół dnia i tylko trzy kamery. Przyznam, że każdy stanął na wysokości zadania. Lambert specjalnie przygotował się tak, żeby muzycy, którzy zobaczą film, nie mogli stwierdzić, iż oszukuje. To tytan pracy!
Czy podczas pisania scenariusza myśli Pani o realizacji?
Skądże. Jestem typową scenarzystką! Gdy piszę, moja wyobraźnia błądzi po białej kartce. Czasem „widzę” konkretnych aktorów (jak Camille Cottin), rzadko jednak - ruchy kamery (chociaż zdarza się to coraz częściej). Moje kino to przede wszystkim kino autorskie, nie reżyserskie. Nie reżyseruję drogich produkcji. Nie potrzebuję ani wielkiej liczby kamer, ani gigantycznych instalacji. Moje atuty to: tekst, aktorzy i montaż. To dość niebezpieczna metoda, ponieważ zdarza się, że na planie aktorzy zmieniają tekst, albo robią nieprzewi-ziane rzeczy. Gdy uznamy, że to interesujące propozycje i chcemy je zachować, musimy wszystko zmieniać! Tak było na przykład w scenie, w której Camille i Juliette są u lekarza. W zamyśle była to sekwencja pełna emocji i powagi. Jednak w pewnym momencie, prawdopodobnie z powodu jakiegoś wygłupu Camille, Juliette się roześmiała. Nagle scena stała się bardziej zwariowana. Żeby nie rezygnować z tego nieprzewidzianego humoru, który wydał mi się wspaniały, musiałam zmodyfikować plan tej sceny. I gdy patrzę na nią dziś, myślę sobie: dobrze się stało!
A muzyka? czy nadaje jej Pani duże znaczenie? Wpada w ucho
Uwielbiam ją. Podkreśla świeżość filmu, jego radosny charakter i świetnie pasuje do beztroski Mado. Skomponował ją Matthieu Chedid. Już wcześniej skomponował muzykę do filmu „Toute première fois”, którą uważam za świetną. Zaprosiłam go do współpracy. Dogadaliśmy się co do coveru piosenki „Boum” Charlesa Treneta, a razem napisaliśmy „Hey Hey”(on muzykę, a ja tekst), którą w filmie zaśpiewała jego córka. Prawdziwy sukces!
Film „Mamy2Mamy" to pełna fantazji komedia, zakorzeniona w rzeczywistości
Rzeczywistość jest dla mnie ważnym punktem wyjścia. Nie mogłabym pisać, nie mając tej bazy. Przyglądam się światu i obserwuję ludzi. Gdy dostrzegam w jakiejś osobie nutę szaleństwa, robię z niej postać w swoim filmie. Rodzina i jej różnorodne formy leży w centrum moich zainteresowań. Być może dlatego, że wychowywali mnie trochę zwariowani rodzice, w rodzinie patchworkowej. Moja matka jest artystką, bałaganiarą i idealistką, a mój ojciec-antropolog (który zainspirował postać Lamberta) to postrzelony intelektualista. Gdy byłam dzieckiem, mieszkaliśmy w Senegalu, a on czasem witał mnie siedząc na drzewie, gdy wracałam ze szkoły. Strasznie się wstydziłam. Na szczęście mój ojczym, którego uwielbiam, był spokojny i silny, a jego obecność - kojąca. To dziwne, ale nawet teraz spotykam samych wariatów, mimo, że marzę wyłącznie o kontaktach ze „zwykłymi” ludźmi (śmiech)!
Do kogo skierowany jest Pani film?
Do wszystkich! A może przede wszystkim do kobiet. Nie powinnam tego mówić, bo to dość ograniczające. Nikt nie mówi, że „męski” film jest przeznaczony dla mężczyzn! Tak naprawdę chciałabym, żeby, po obejrzeniu filmu, córki miały ochotę przytulić swoje matki, a matki - zająć się córkami. Chciałabym też, żeby pomógł zrozumieć wszystkim, kobietom i mężczyznom, że w kwestii miłości nic nie jest stracone na zawsze, że w każdym wieku można spotkać „drugą połowę” i zacząć nowe życie.
Czy jest komedią romantyczną?
To jednocześnie „buddy-movie” i komedia romantyczna. Powiedziałabym że jest to film do śmiechu i do łez, utkany z humoru i z emocji, jednak - bez zbyt wielkich emocji. Gdy widz zbyt mocno zabrnie w smutek, trudno mu potem wrócić do innego nastroju. Ogólnie rzecz biorąc, widzowie kończą oglądać mój film z uśmiechem na ustach. I to jest jedyny cel filmów tego rodzaju. Komedia nie powinna aspirować do bycia arcydziełem. Chodzi po prostu o to, żeby przeżyć miłe chwile.
Co ma Pani teraz w planach?
Film o feminizmie. Dzisiejsza kobieta budzi się w 1964 roku i przeżywa przełomowe momenty dotyczące praw kobiet we Francji. Razem z Agathe chciałybyśmy napisać serial o sześć- dziesięcioletnich kobietach, które uczą się żyć na nowo po odejściu dzieci z domu. To genialny temat!