Ryszard Florek to jeden z niewielu polskich przedsiębiorców, któremu udało się stworzyć polską firmę globalną, inwestującą na całym świecie. Nowosądeckie Fakro zbudował od zera, to drugi największy producent okien dachowych na świecie. W skład grupy wchodzi 12 spółek produkcyjnych oraz 16 dystrybucyjnych, zlokalizowanych w Europie, Azji i Ameryce. Produkty z Nowego Sącza można kupić w ponad 50 krajach świata. Miesiąc temu polska spółka Korona Candles uruchomiła w Wirginii w Stanach Zjednoczonych fabrykę świec. Dzięki tej inwestycji obroty amerykańskiego oddziału firmy mają w tym roku sięgnąć 10 mln dolarów, a za rok – zwiększyć się siedmiokrotnie. Korona jest czołowym producentem świec na świecie – w swojej fabryce w Wieluniu (woj. łódzkie) produkuje ich 9 mln dziennie.
ZAGRANICZNE INWESTYCJE, ZAGRANICZNE PENSJE
– Polskie firmy globalne, sprzedając wytworzone przez siebie dobra i usługi za granicę, powodują, że do Polski napływa kapitał, który stwarza przestrzeń do powstawania małych i średnich przedsiębiorstw. Wartość produktu zaprojektowanego i wytworzonego w Polsce przez rodzimą firmę jest większa niż jedynie zmontowanego w Polsce przez zagraniczny koncern. Im więcej rodzimych firm działających za granicą, tym większe zarobki mieszkańców – mówi Ryszard Florek.
Taką zasadą kierują się również Solange i Krzysztof Olszewscy, twórcy polskiej marki autobusów Solaris. Pierwszą fabrykę wybudowali w podpoznańskim Bolechowie. Na początku zatrudniali 36 pracowników, w większości zwolnionych z poznańskiej fabryki Tarpana. Pierwszy zrealizowany przetarg to dostawa 72 autobusów miejskich dla stolicy Wielkopolski. Od uruchomienia fabryki do dzisiaj z bolechowskiej fabryki wyjechało ponad 11 tys. autobusów marki Solaris. Firma najwięcej sprzedaje na rodzimym rynku. Za granicą najbardziej pokochali ją Niemcy, gdzie polskie autobusy mają już 13 proc. rynku. W 2013 r. przychody firmy wyniosły 1,5 mld zł. Dlaczego to właśnie polskie firmy inwestujące za granicą powodują przypływ gotówki do naszych portfeli? Wystarczy spojrzeć na dane Eurostatu z 2011 r., które pokazują, że im większa liczba międzynarodowych firm rodzimych, tym wyższe zarobki w danym kraju. W Rumunii, Bułgarii czy Polsce, gdzie liczba międzynarodowych przedsiębiorstw w przeliczeniu na 5 mln mieszkańców nie sięga nawet kilkuset, przeciętne roczne wynagrodzenie wynosi około 5 tys. euro. Natomiast w Szwecji, Belgii, Holandii, gdzie na kilka milionów osób przypada po tysiąc rodzimych międzynarodowych graczy, roczne zarobki są przeciętnie cztero- lub nawet pięciokrotnie wyższe niż u nas.
Chodzi jednak nie tylko o zarobki, ale również o jakość miejsc pracy tworzonych przez krajowe firmy o charakterze globalnym. Tego typu przedsiębiorstwa mają trzystopniowy model rozwoju. Budują zakłady produkcyjne w krajach, gdzie są ku temu sprzyjające warunki (ulgi podatkowe, tania siła robocza, dostęp do surowców, duży rynek zbytu). Otwierają centra dystrybucyjne w miejscach, gdzie istnieje zapotrzebowanie na ich produkty. Na koniec stawiają centra zarządzania, które zawsze pozostają w kraju pochodzenia firmy. To właśnie tam są dobrze płatne, specjalistyczne miejsca pracy dla ludzi wykształconych, zajmujących się tworzeniem nowych rozwiązań i produktów. Ich praca jest wliczona w cenę produktu, który jest eksportowany za granicę. A do kraju, gdzie firma ma siedzibę, z zagranicy wracają pieniądze.
UCIECZKA DO PRZODU
Dla Konrada Pazgana inwestowanie za granicą to konieczność spowodowana specyfiką polskiego rynku. Trudnego, nasyconego, bardzo konkurencyjnego. – Podczas gdy w Danii są trzy główne zakłady drobiarskie, w Niemczech kilkanaście, a w Holandii kilka, w Polsce naszą konkurencję można liczyć w setkach – opowiada Konrad Pazgan, prezes Konspolu, jednego z największych producentów drobiu w Europie. Problemem są też sztywne przepisy unijne.
– Przy Komisji Europejskiej działają departamenty brojlerów, jajek, indyków. W każdym jest sztab ludzi i ekspertów. Myślą nad tym, co zrobić, żeby mięso było bezpieczniejsze. Wpadli więc na pomysł, żeby dorobić w kurnikach okna. Żywy inwentarz tak jak ludzie w domach musi widzieć niebo i słońce. Najnowszy pomysł to ogrody zimowe dla kur, żeby mogły się zimą przespacerować i popatrzeć na śnieg – ironizuje Kazimierz Pazgan, założyciel firmy i ojciec Konrada. Stąd też wziął się projekt ucieczki do Chin i Indonezji, gdzie biznes prowadzi się swobodniej. Bez tomów regulacji i obostrzeń i ciągle zmieniających się przepisów. Polska firma chce w tych krajach postawić jedne z najnowocześniejszych zakładów przetwórstwa drobiu na świecie. Indonezja ma wielki rynek, ale słabo rozwiniętą produkcję. Z liniami technologicznymi Pazgana polska firma ma szansę zrewolucjonizować tamtejszą branżę drobiarską. Stamtąd mięso będzie trafiać na rynki innych krajów azjatyckich, w tym m.in. do Japonii. Odpady z ubojni też nie pójdą na marne. Trafią jako pokarm na krokodyle fermy, w które Pazgan też chce zainwestować. W tym roku jego firma planuje osiągnąć miliard złotych przychodów.
Krzysztof Jabłoński z Korony wybrał USA z prostej przyczyny: biznes prowadzi się tam łatwiej. Kiedy polski biznesmen ogłosił, że zamierza postawić w Wirginii fabrykę, lokalne władze przyznały mu 3 mln dolarów grantu. Innymi słowy – sprezentowały mu jedną szóstą wartości całej inwestycji. Poza tym tamtejszy urząd pracy obiecał, że w ciągu półtora miesiąca znajdzie i przeszkoli dla Jabłońskiego całą załogę do obsługi wózków widłowych. Otwarcie biznesu w Ameryce pomoże mu też w interesach z jego największym partnerem handlowym. Ikea również prężnie rozwija się w USA, a Jabłoński dostarcza do szwedzkiej sieci miliony świec rocznie.
Skrócenie dystansu wobec klientów było celem również Romana Karkosika, jednego z największych inwestorów na polskiej giełdzie. Kilka miesięcy temu jego Boryszew zdecydował się na wejście do Meksyku. Firma znana z produkcji tworzyw sztucznych, głównie podzespołów dla przemysłu samochodowego, zamierza otworzyć tam za trzy-cztery lata średniej wielkości zakład, w którym znajdzie zatrudnienie nawet 300 osób. – To ogromny i ważny rynek z punktu widzenia motoryzacji. To również nowi klienci, dla których do tej pory nie istnieliśmy. Myślę tu o General Motors – argumentował decyzję Piotr Szeliga, prezes zarządu Grupy Boryszew. Jeśli chcemy gdzieś być, trzeba akceptować lokalne warunki i dostosowywać się do nich. Na Ukrainie musimy działać jak Ukraińcy, w Rosji jak Rosjanie, a w Anglii jak Anglicy – to główna zasada prowadzenia inwestycji za granicą według Michała Sołowowa. Każdy krok poza polską granicę to nie tylko ogromny wydatek, ale też wielkie ryzyko, że biznes, który dobrze funkcjonował w kraju, może się okazać porażką gdzie indziej.
KROK W NIEZNANE
Tak było w przypadku polskiego koncernu naftowego Orlen, który jeszcze przed wejściem Polski do Unii Europejskiej musiał przełknąć gorzką pigułkę u naszych zachodnich sąsiadów. Kiedy brytyjski BP łączył się z niemieckim Aralem, grupa chciała odsprzedać kilkaset swoich niemieckich stacji benzynowych. Z ofertą wyszedł nasz Orlen, płacąc 140 mln euro za 494 punkty sprzedaży paliw.
Dr Józef Niedworok, były prezes Orlen Deutschland, zakładał, że po wejściu do Niemiec Orlen jako silna marka premium szybko zyska przychylność tamtejszych konsumentów. Niemieccy klienci nie byli jednak przekonani do tankowania na stacjach z orzełkiem w logo, a niemieckie stacje Orlenu przynosiły straty. Dopiero kiedy płocki koncern zamienił polską nazwę stacji Orlen na Star, Niemcy chętniej lali na nich paliwo do baków swoich samochodów. Dzisiaj Orlen o dawnych kłopotach może już zapomnieć. Prowadząc około 600 stacji pod marką Star, ma kilkuprocentowy udział w niemieckim rynku. Zagraniczna inwestycja zawsze wiąże się z ryzykiem, które potęgują nieprzewidziane wypadki, takie jak wojna. Prawdziwy horror przeżywają polscy przedsiębiorcy, którzy zdecydowali się zainwestować na wschód od Polski.
– Nie potrafię przewidywać przyszłości. Analitycy mają mnóstwo scenariuszy. Wierzę, że wojna jest mało prawdopodobna, nieco bardziej – pełzający konflikt – mówił w połowie zeszłego roku o przyszłości swoich rosyjskich inwestycji Michał Sołowow. Tylko przez ostatni rok akcje spółki Rovese, w której Sołowow ma większość udziałów, spadły o jedną trzecią. Jej tarapaty spowodowały cztery zakłady produkcyjne zlokalizowane w Rosji i na Ukrainie, które z powodu lokalnego konfliktu zaczęły przynosić straty. Podobne trudności przeżywa Ryszard Florek z Fakro, który zainwestował w trzy zakłady stolarki okiennej u naszego wschodniego sąsiada. Jednak bez ryzyka żaden z biznesmenów nie znalazłby się w miejscu, w którym jest obecnie. – Kiedy otwierałem firmę w branży okien dachowych, w tym samym czasie zaczynało też pięć innych przedsiębiorstw. Działały w tym kraju, gospodarce, przy tych samych przepisach. Dzisiaj zostały tylko dwie. Ten sukces nie zależy od państwa, tylko od przedsiębiorcy. Dlatego państwo nie powinno nam utrudniać życia – kończy Florek.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Wprost.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.