I tak, w obliczu wyrażonego w referendum 23. czerwca oczywistego sprzeciwu Narodu Brytyjskiego wobec coraz większej ingerencji Brukseli w prawie wszystkie sfery życia, infantylni idioci z totalitarnymi zapędami pokroju Jean-Claude’a Junckera nadal wyciągają te same złe wnioski. Cóż z tego, że z dnia na dzień ubywa Europejczyków chcących coraz ściślejszej unii, zaś ludzie żądają w zamian większej wolności, i to nie tylko w Wielkiej Brytanii, lecz na całym kontynencie? Ano absolutnie nic - Juncker, Schulz, Tusk i reszta brukselskiego cyrku nadal chcą aplikować coraz „więcej Europy”, mimo że przesyconym Europejczykom Europa wychodzi już wszystkimi otworami.
Stąd, w poreferendalnym zgiełku, głos Jarosława Kaczyńskiego wzywający do nowego europejskiego traktatu mającego na celu poluzowanie Unii, jawi się jako głos rozsądku. Przynajmniej taki odbiór jest w Wielkiej Brytanii, której nie dosięgają macki niemieckich mediów, co z kolei zapewnia przekaz informacji niepodporządkowany interesom Berlina. Faktycznie przewodniczący PiS nie odbiega od reformatorskiego kursu obranego w 2009 roku, gdy jego partia wespół z brytyjskimi Torysami założyła grupę Europejskich Konserwatystów i Reformatorów w Parlamencie Europejskim. Może też z perspektywy czasu czuje się współodpowiedzialny za podpisanie traktatu lizbońskiego przez swojego Ś.P. brata Lecha Kaczyńskiego jako Prezydenta RP, bądź co bądź już za pierwszej kadencji rządu PO. Jak to ująłem na moim blogu na polskiej stronie Financial Times w listopadzie 2009 roku „odmawiający posłuszeństwa prezydentowi Kaczyńskiemu długopis mógł być znakiem z nieba, żeby traktatu nie podpisywać”. Jakkolwiek, dziś wiemy, że opcja niepodpisania po prostu nie istniała. Nie bez powodu stawiający opór Irlandczycy przeprowadzali lizbońskie referendum dwukrotnie, by w końcu magicznie uzyskać aprobujący wynik. Jakby nie patrzeć, tendencje odśrodkowe są już tak silne, że tylko fundamentalna reforma Unii Europejskiej może zahamować jej nieunikniony rozpad. I nawet najbardziej zatwardziali euroentuzjaści muszą przyjąć ten prosty fakt do wiadomości.
Z drugiej strony, odwrócenie postępującej federalizacji Unii Europejskiej powinno cieszyć się poparciem wszystkich okazujących nawet znikome pobudki patriotyczne Polaków z bardzo prostego powodu. Otóż, traktat lizboński jest ostatnim zbiorem praw wymaganych do nadania Unii Europejskiej państwowości, czy jak przyjęło się to nazywać: statusu ponadnarodowego „superpaństwa”. Oczywiście Unia Europejska przeprowadzała wymagane zmiany prawne stopniowo, zachowując pozory konsultacji, szerokiego konsensusu oraz zgody państw członkowskich na postępującą erozję suwerenności i demokracji. Ewolucję przyspieszano jedynie pod pozorami działania „w interesie publicznym” w czasach kryzysu jak np. w trakcie zawalenia się waluty euro, czy ostatnio podczas „kryzysu imigranckiego”. Niemniej jednak, UE doszła do obecnej formy, w której posiada określone terytorium, stałą ludność, własny rząd oraz politykę zagraniczną. To oznacza, że według powszechnie akceptowanych i zapisanych w prawie międzynarodowym kryteriów UE może teraz być klasyfikowana jako państwo.
I tak oto dzięki Traktatowi Lizbońskiemu Unia Europejska może obecnie negocjować umowy z resztą świata, jak też utrzymywać globalną sieć ambasad. Decyzje uprzednio wymagające jednomyślności Rady Ministrów mogą dziś być podejmowane większością kwalifikowaną, co już wyraźnie odbiega od sposobu funkcjonowania unii i wręcz przypomina modus operandi państwa. Zatem oczywistym jest, że UE już teraz posiada wymagane minimum cech charakteryzujących kraj; jest więc „superpaństwem”. W tym kontekście ani flaga unijna, ani tym bardziej jej hymn nie powinny już być odbierane jako groteskowe żarty. Tym bardziej poważnie trzeba traktować wspólną walutę euro, do której przyjęcia Polska została zobowiązana, i co jedynie udaje się Polsce odsuwać w czasie ze względów technicznych.
Na tym oczywiście nie koniec. Podpisując Traktat Lizboński, państwa członkowskie scedowały na rzecz Eurokratów swoje uprawnienia do zatwierdzania przyszłych zmian w prawie unijnym, czego gwarancja została zapisana w artykule 48. Traktat Lizboński jest zatem otwarty na dalsze zmiany bez obowiązku konsultacji ani z politykami, ani tym bardziej z narodami poszczególnych państw. Tak więc, UE ma już osobowość prawną państwa, własnych obywateli, powiększone resorty sprawiedliwości, bezpieczeństwa i polityki zagranicznej, jak też możliwość „auto-korekty” prawa unijnego przypominającego konstytucję. Począwszy od Traktatu Lizbońskiego Unia ma swojego prezydenta, a w zasadzie aż pięciu, i jest ponadto scementowana sojuszem wojskowym. I nie mylę tu UE z NATO, ponieważ traktat gwarantuje również „wspólną politykę bezpieczeństwa i obrony”, dzięki czemu Rada Europejska jest w stanie wypowiedzieć wojnę krajom trzecim jako Unia Europejska. Jest to sytuacja zakrawająca na horror, coś na kształt filmu Terminator, gdzie maszyny wymknęły się spod kontroli ludzi i przejęły władzę.
Zdrowy rozsądek podpowiada, że pokładając nadmierne zaufanie w Eurokratach i reprezentujących nas politykach pozwoliliśmy na zbyt daleko idącą federalizację Europy. Zdrowy rozsądek ponadto podpowiada, że tak niejednolity i niejednomyślny kontynent jakim jest Europa nie powinien być całkowicie zunifikowany. Nie bez powodu nie udało się to nikomu w historii, a tego typu zapędy zwykle kończyły się bardzo źle. Już w tej chwili mierzenie całej Europy niemiecką miarką powoduje poważne problemy egzystencjalne krajów śródziemnomorskich. Zdrowy rozsądek również podpowiada, że UE nie powinna usiłować przejmować kompetencji NATO, które jest silne dzięki poza-europejskim członkom, w tym przede wszystkim USA. Zatem należy przyznać rację Jarosławowi Kaczyńskiemu, który wzywa do nowego traktatu europejskiego, jeżeli oczywiście celem nowego prawa ma być ograniczenie kompetencji Traktatu Lizbońskiego i wzmocnienie państw narodowych kosztem Brukseli. Celem nowego traktatu powinno być „mniej Europy” – i to właśnie byłaby rzeczywiście dobra zmiana, pewnie nawet najlepsza!