Uczestnik powstania podkreślił, że mimo upływu lat, nadal ma w sercu pewną zadrę. – Bezpośrednio po wojnie podzieliłem Polaków na dwie grupy: tych, którzy sprzyjaliby Rosjanom, a nienawidzili Niemców, oraz tych, którzy upodobali sobie na odwrót. W tamtym czasie mówiłem, że jestem przeciwko jednym i drugim – wspominał Jarosz. Tłumaczył, że „jedni zabrali mu moje strony rodzinne, a drudzy dali w „kuchnię”, ponieważ po Powstaniu przepracował siedem ciężkich miesięcy”.
„W jednym i w drugim narodzie są porządni ludzie”
– Do dzisiaj twierdzę, że i w jednym i w drugim narodzie są porządni ludzie. Jest trzech czy czterech Niemców, dzięki którym żyję – stwierdził uczestnik Powstania. Powstaniec przypomniał sytuację, kiedy jeden z Niemców poczęstował go śniadaniem podczas pracy w hali odlewni. Inny miał mu pomóc podczas tzw. Marszu Głodu w 1945 roku, dzieląc się z nim czapką, która uratowała go podczas ucieczki.
Tadeusz Jarosz wspominał również Niemkę, która nie wezwała policji, gdy widziała uciekających powstańców. – Uciekaliśmy w nocy, głodni. Wyżebrałem trochę grochu. Potem kartofle ukradliśmy. Idziemy i przed nami był domek. Podszedłem do okna, kobieta się zapytała nas o coś po niemiecku. Zapytaliśmy się, czy ugotuje nam coś do jedzenia. Mogła przecież zawołać policję, a nie zrobiła tego – relacjonował.
„Niemcy czuli swoją winę w stosunku do Polaków”
Powstaniec podkreślił jednak, że„ zadra w sercu pozostaje na zawsze”. – W 1960 roku znalazłem się w Niemczech i po wielu latach, jak usłyszałem mowę niemiecką, ten bełkot, to wszystko odżyło – tłumaczył. Tadeusz Jarocz dodał, że „po pewnym czasie człowiek widzi, że to są ludzie i nie można tak ich traktować”. – Niemcy później mieli pewnego rodzaju kompleksy. Czuli swoją winę w stosunku do Polaków – stwierdził.
Czytaj też:
Godzina "W". Tak Warszawa oddała hołd bohaterom