Dwa lata temu naukowcy z Uniwersytetu Michigan opublikowali badania, z których wynika, że sześć na dziesięć matek dzieci w wieku do pięciu lat, jest krytykowanych dosłownie za wszystko, od karmienia piersią, po metody wychowawcze. W tym samym roku jeden z amerykańskich koncernów produkujących jedzenie dla niemowląt także spytał matki o „mom shaming” i wówczas 80 proc. ankietowanych mam z pokolenia Y przyznało, że ich rodzicielskie wybory były piętnowane. Komentując te wyniki, dr Joshua Coleman, amerykański psycholog zajmujący się w pracy naukowej relacjami w rodzinach, stwierdził, że „wina i wstyd są hasłami dzisiejszego macierzyństwa”.
Jakiś czas temu blogerka Iwona Kilińska też postanowiła sprawdzić, jaka jest skala zjawiska „mom shaming”, tyle że w Polsce. W sieci umieściła ankietę, na którą odpowiedziało ponad 200 matek. Okazało się, że z krytyką, ocenianiem, pouczaniem zetknęło się 95 proc. mam, które wzięły udział w jej „badaniu”.
Jak wyjaśnia dr Paula Pustułka, socjolożka z Uniwersytetu SWPS, samo zjawisko „mom shaming” nie jest jednak niczym nowym. - Zaczęło się w latach 50-tych w USA. Tak zwane „mommy wars”, czyli „wojny matek” wiązały się z indywidualizacją oraz rozumieniem miejsca kobiety w neoliberalnych gospodarkach. Kobiety przestawały być już jedynie gospodyniami i matkami, chciały rozwijać się zawodowo i pracować, ale państwo i system nie dostarczały rozwiązań umożliwiających łączenie życia rodzinnego i kariery. Dychotomia wyboru między pracą a dzieckiem zaczęła się pogłębiać. Te kobiety, które rezygnowały - i do dziś rezygnują - z pracy, swoją tożsamość budują w domu, w opozycji do kobiet pracujących. Z kolei aktywne zawodowo były postrzegane jako „złe” matki, nieobecne i niezaangażowane. W odpowiedzi, żeby utwierdzić się w przekonaniu, że ich droga jest tą właściwą, negowały rolę społeczną kobiet wychowujących dzieci, niepracujących zawodowo - zauważa.
Dziś osi podziałów jest po prostu więcej. A i powstały nowe areny, na których wojny matek lub te przeciw matkom, mogą się rozgrywać.
Piekło na Instagramie
Jedną z nich, na dodatek taką, na której nie obowiązują żadne zasady, jest internet. Doskonale wie o tym Patrycja Sołtysik. Po raz pierwszy z hejtem zetknęła się pod koniec ciąży, po tym, jak razem z mężem, Andrzejem, dziennikarzem telewizyjnym, z jednego ze sklepów odebrała wyprawkę dla syna i zrobiono im zdjęcia, które później trafiły do sieci. Wtedy zawrzało. - Mąż jest ode mnie starszy, czytałam więc komentarze, że „urodzę mu wnuka”, że „wyglądamy jak ojciec z córką”. Byłam ciekawa, kto to pisze. Wchodziłam na profile komentujących. Szybko uzmysłowiłam sobie, że za hejtem stoją kobiety, najczęściej matki - mówi „Wprost”.
Gdy jej syn miał niecałe 4 miesiące, zaczęła prowadzić profil na Instagramie, by - jak mówi - odnotowywać ważne chwile, kolekcjonować wspomnienia. - I tak naprawdę dopiero wtedy poznałam prawdziwy wymiar tego, jak kobiety potrafią się hejtować. Mam wrażenie, że w zasadzie czego bym nie zrobiła, będzie źle. Ostatnio, jako że wyjechaliśmy do Barcelony, na Instagramie opublikowałam post o tym, że mój niespełna czteroletni syn od czasu do czasu, zwłaszcza, gdy wspólnie pokonujemy pieszo spore odległości, jeździ wózkiem. I znów się zaczęło, tym razem, że robię z niego dzidziusia, sadzam w wózku, bo kieruje mną wygoda - mówi.
Jednak ani wózek, ani wiek jej męża nie wywołały takiej fali krytyki, jak fakt, że Patrycja Sołtysik otwarcie mówi o zaletach płynących z długiego karmienia piersią. Jej syn ma prawie cztery lata i wciąż, przed snem, albo czasem przed pójściem do przedszkola, chce matczynego mleka. - Nawet WHO zaleca karmienie piersią przez dwa lata, a potem tak długo, jak mama i dziecko tego potrzebują - mówi. Innego zdania są jednak postronne. - Kiedy Staś rósł, a ja wciąż pisałam, że jeszcze go karmię, wyrazom oburzenia nie było końca. Czytałam, że mój pokarm jest już bezwartościowy, że to oburzające, że patologiczne. Pod zdjęciem, na którym było widać, że karmię, ale bez epatowania nagością, wylała się lawina hejterskich komentarzy. Zdjęcie gorszyło bardziej, niż zdjęcia roznegliżowanych instagramerek pozujących na plaży - przyznaje. - Normalne jest dawanie kilkulatkom fast foodów, ale mleka matki już nie - dodaje.
Gdy jej syn miał niespełna trzy lata, a na jednym ze zdjęć instamatki zauważyły, że wciąż nosi pampersa, Patrycja przeczytała o sobie, że jest leniwa, skoro nie udało jej się „odpieluchować” dziecka. - Czytałam, że wybrałam dziecku głupie imię. Że niewłaściwie ubieram na spacery. Że Staś nosi złe buty. A raz, gdy polecieliśmy na wakacje, ktoś stwierdził, że to zupełnie bezsensowne, takie zabieranie dziecka na wakacje, bo i tak nic nie będzie pamiętało. Tyle, że ja chcę, by mój syn pamiętał moją bliskość, poczucie bezpieczeństwa, to, że z nami był, a nie widoki - mówi. W moim poczuciu dziecko ma mieć bezpieczne, szczęśliwe i beztroskie dzieciństwo, to ma zapamiętać na całe życie - dodaje.
O sobie też czytała. Że nie ma ambicji, bo trzy lata „siedziała z dzieckiem w domu”, nie poszła do pracy, a syna nie posłała do przedszkola. - Bywało tak, że czułam się zaszczuta i stłamszona. Macierzyństwo samo w sobie bywa trudne, a gdy jeszcze spotykasz się z tak dotkliwą krytyką, naprawdę bywa ciężko. Kobiety są dla siebie najgorsze, a matki, zwłaszcza w internecie, to już w ogóle. Armia instamatek i tak pokaże ci, że nie wychowasz dobrze swojego dziecka – dodaje.
I nie ona jedna publikując w internecie cokolwiek, co dotyczyłoby dziecka, czy swojej roli, jako matki, musi się z tym liczyć. Podobne ciosy przyjmowały m.in. fotomodelka Natalia Siwiec, której „instamatki” wytykały choćby to, że nie potrafi właściwie trzymać swojej córki. Czy aktorka Olga Frycz, która ciągle musi się mierzyć z krytyką tego, jak jako matka wygląda, albo tego, że pozwala swojemu psu zbliżać się do dziecka.
Przymus bycia superwoman
Dr Paula Pustułka, socjolożka z Uniwersytetu SWPS, wyjaśnia, skąd krytyka matek się bierze: - Coraz mocniej odczuwamy przymus bycia „idealną matką”, która de facto nie istnieje. Ciężko być superwoman czy wonder woman, ale w mediach i w Internecie można znaleźć mnóstwo rad, jak do tego dążyć. Kobiety korzystają z wiedzy innych matek-przewodniczek. Większość zapytana o to, po co im aktywność na forach dla rodziców, czy lektura blogów parentingowych, odpowiada, że skoro w dzisiejszym zindywidualizowanym społeczeństwie nie mogą liczyć na wsparcie swoich matek, ciotek, babć będących daleko i często nie rozumiejących współczesnej presji, szukają wsparcia w sieci. Czyli ich pobudki są dobre: chcą budować wspólnotę opartą na wspólnym mianowniku, czyli dziecku urodzonym w podobnym czasie. Tyle, że szybko okazuje się, że sam fakt posiadania dziecka w tym samym wieku nie sprawia, że „społecznie” łączy nas coś więcej.
Zatem, choć matki łudzą się, że doświadczenie macierzyństwa i ciąży przysłoni różnice społeczne, to dzieje się odwrotnie, macierzyństwo je uwypukla. - Przykładowo, jeśli jedna matka dziwi się i ocenia fakt, że inna nie zrobiła w ciąży badań genetycznych, nie zdając sobie sprawy, że mogła ona podjąć taką decyzję, bo po prostu nie było jej na to stać albo dlatego, że to wbrew jej przekonaniom religijnym. Spieramy się o sprawy fundamentalne, więc konflikty są nieuniknione – mówi socjolożka.
Koniec ery "matki Polki"
Zdaniem dr Pauli Pustułki dzieje się tak, gdyż nie mamy pozytywnych modeli macierzyństwa opierających się na empatii, solidarności, czy różnorodności praktyk. - Po tym, jak skończyła się era „matek Polek”, czyli matek poświęcających się, przyszła era „matek intensywnych”, czerpiących wiedzę o macierzyństwie, wychowywaniu dzieci od ekspertów, którą chętnie matki takie wykorzystują potem także wcielając się w role ekspertek - mówi. Dodaje, że taka matka nadzoruje „projekt dziecko” i w tym modelu zwykle nie ma miejsca na dowartościowanie różnorodności, wspieranie się matek czy też budowanie relacji opartych o pozytywne doświadczenia.
Czyli jest jak w korporacji, liczy się efekt założony w projekcie. Nic więcej. Matki łakną sukcesów, nawet kosztem innych matek. - Wiele matek dąży za wszelką cenę, również za cenę umniejszania wartości innych, potencjalnych kandydatek, do zdobycia korony tej „najlepszej z najlepszych mam”. W dzisiejszych czasach bycie mamą jest nierzadko sprowadzane do wyścigu o różowy tron: która bardziej cierpiała przy porodzie, która dłużej karmiła piersią, która posyła na więcej zajęć w przedszkolu - mówi Kilińska, która planuje szkolenia dla mam, w czasie których będzie chciała walczyć z „mom shaming”.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Wprost.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.