Piotr Lekszycki: O czym Pan rozmawiał z Kaczyńskim w pierwszej połowie lat 90.?
Stefan Niesiołowski: Muszę przyznać, że rozmowy towarzyszące tym podróżom, zwłaszcza z Kaczyńskim, były miłe. Raz zaprosił mnie na wino do jakiejś piwnicy w Krakowie. Schodziło się głęboko na dół. Powiedział: „Chodź, napijemy się wina, wódki nie lubię. Jestem zmęczony, kieliszek wina dobrze mi zrobi”. Nigdy bym wówczas nie uwierzył, że ten człowiek wyrządzi tyle zła Polsce i wielu ludziom. Paradoksalnie w PdP zawiązała się nić sympatii Kaczyński-Niesiołowski. Ale to już zamierzchła historia. Dzisiaj, gdy nie możemy na siebie patrzeć, nie kłaniamy się sobie, a on udaje, że mnie nie widzi i nie poświęca mi „cennego czasu”, wydaje się to nieprawdopodobne, jednak moje dobre relacje z Kaczyńskim naprawdę były faktem. Właściwie trwały do czasów AWS-u, a z hukiem zakończyły się po napisaniu przez niego artykułu z tezą, że AWS to KPP – Kompromitacja Polskiej Prawicy – wspominałem o tym już wcześniej. Potem Buzek wziął jego brata do rządu na ministra sprawiedliwości. Błagałem, aby tego nie robił, tłumaczyłem, że to błąd – bo Lech jest intrygantem, a za nim stoi braciszek znany z destrukcji. Buzek jednak myślał inaczej, co w końcu doprowadziło do tego, że Kaczyński został prezydentem. Potem zdarzył się Smoleńsk.
Przez Lecha Kaczyńskiego doszło do katastrofy?! Nie za daleko idąca teoria?
Z pewnością nie bezpośrednio i nie Lech Kaczyński doprowadził do katastrofy, tylko splot okoliczności. Mniej więcej wiadomo, że nie doszło do żadnego zamachu. Przyczyną katastrofy smoleńskiej była obawa pilotów przed niewykonaniem polecenia – czy życzenia – prezydenta, jak miało to miejsce w Gruzji. Piloci nie powinni lądować, ale po nagonce na ich kolegę, który wcześniej nie chciał w złych warunkach posadzić maszyny w Tbilisi, bali się represji. Istnieje przecież raport komisji Jerzego Millera, który to wyjaśnia.
Te rozmowy z czasów PdP z obecnym szefem PiS-u dotyczyły tylko polityki?
Polityka dominowała, ale nie stanowiła jedynego tematu rozmów. Generalnie dużo żartowaliśmy. On na przykład mówił o kimś ze swojej partii, że jest bardzo dobry, ale ma zbyt dużo żon i za długi staż partyjny. Plotkował nie tylko o tych z PC. O jednym żartował, że jest bardzo uczciwy, tylko nie może się rozliczyć z kilku milionów złotych. O innym – że jest przykładem moralności, tylko spotyka się z dwoma kochankami i trzy razy się rozwodził. Ale wszystko to było dowcipne, życzliwe. Jarosław Kaczyński nie miał w sobie tej pasji zła, potwornej, niszczącej nienawiści. Wtedy był to inny człowiek.
Lubił obmawiać polityków?
Właśnie w takich smaczkach gustował. Trzeba pamiętać, że Kaczyński jest oczytany, dobrze się z nim rozmawiało, bo znał tytuły książek, nazwiska, postacie i różne sytuacje z historii. Generalnie z tej dziedziny ma rozległą wiedzę, mogłem z nim żartować. Gdy coś mówiłem o historii, Kaczyński wiedział, o co chodzi. Raz na przykład powiedziałem: „Jarek, wiesz, z tymi szwagrami różnie bywa. Ostatnią decyzją Hitlera było na przykład rozstrzelanie Hermanna Fegeleina, który był mężem siostry Ewy Braun”. Dziś pewnie zaledwie kilkunastu posłów obecnej kadencji wiedziałoby, kim był Fegelein. Wśród nich właśnie Kaczyński. Wiedział, co to były rząd we Flensburgu, zamach von Stauffenberga, Bezdany. Wiedział, kim był Walery Sławek. Kaczyński to – moim zdaniem – polski mieszczański inteligent, tylko zwichnięty przez pychę i nienawiść. Gdy teraz używam historycznych porównań, patrząc na niepokalane przenikliwością i wiedzą oblicza Lichockiej, Gryglasa, Horały, Karczewskiego itp., to myślę: „Boże, skąd tacy ludzie w Sejmie? Co za nieuctwo?”. A z Jarosławem rozmowa o historii była prawdziwą przyjemnością.
O biologii też rozmawialiście?
Gdy robiłem wykład przyrodniczy, on słuchał z uwagą i zadawał sensowne pytania. Kaczyński nie jest idiotą. Przeciwnie – to bardzo inteligentny polityk. Szkoda, że teraz wykorzystuje swoje zdolności w ten sposób.
Z Lechem Kaczyńskim również miał Pan tak dobre kontakty?
Podobne, choć może nieco rzadsze – był jednak trochę cieniem brata, znacznie mniej aktywny niż Jarosław. Oczywiście z jednym i drugim mówiliśmy sobie po imieniu. Tym rodzeństwem dowodził Jarosław, który wystawiał brata na różne stanowiska: szefa NIK-u, prezydenta Warszawy czy ministra sprawiedliwości. Żadnej z tych funkcji Lech nie pełnił rewelacyjnie, ale w żadnej się nie skompromitował.
Czym jeszcze różnili się Lech i Jarosław?
Generalnie Lech był mniej ciekawy osobowościowo, poza tym bardziej wycofany, także towarzysko. Z Jarosławem pozwalaliśmy sobie nawet na mniej eleganckie żarty. Na przykład mówiłem: „Zapytaj Stachy”, a on dopowiadał: „Która ma d… z blachy”. Wtedy radziłem, żeby poszedł z tym żartem do Alicji Grześkowiak, która stanowiła symbol cnotliwości i wrażliwości. Każdy parlamentarzysta bałby się przy niej tak dowcipkować. Jarosław doskonale wyczuwał te niuanse.