Ignacy K. domaga się blisko 600 mln zł za mienie zabużańskie. To jedno z najwyższych roszczeń w Polsce. Tymczasem prokuratura zarzuca mu, że starając się o pieniądze, posłużył się kopiami podrobionych dokumentów i usiłował narazić budżet państwa na ogromne straty.
Pod koniec lat 90. Ignacy K., potomek znanej arystokratycznej rodziny, złożył w warszawskim urzędzie rejonowym dokumenty opisujące rodzinny majątek zostawiony na Wschodzie: tysiące hektarów pól, lasów i łąk na terenie dzisiejszej Ukrainy oraz spore połacie ziemi na obecnej Białorusi.
Ówczesny szef urzędu rejonowego uznał dokumenty za wiarygodne i wystawił Ignacemu K. siedem zaświadczeń o "wartości mienia pozostałego w ZSRR" na ok. 600 mln zł. Zaświadczenia wydano w grudniu 1998 r., tuż przed likwidacją urzędu, który zastąpiło starostwo - relacjonuje gazeta.
Zaświadczenie uprawniało hrabiego do rekompensat finansowych. Skarb Państwa nie godził się jednak na wypłatę gotówki. Zaproponował grunty rządowych agencji, które wystawiał na przetargach. Zabużanie nie płacili jednak gotówką, tylko pomniejszali swoje roszczenia.
Ignacy K. w 2003 r. wylicytował za 3 mln ziemię w okolicach Darłowa. Kolejnych przetargów już nie było. Sprawą zainteresowała się bowiem stołeczna prokuratura zawiadomiona przez Ministerstwo Skarbu Państwa. Śledczy nie zakwestionowali faktu posiadania majątku zostawionego za Bugiem, ale postawili K. zarzuty: ubiegając się o zaświadczenie, posłużył się kopiami podrobionych dokumentów i usiłował narazić budżet państwa na ogromne straty. Jednak biegły prokuratury nie stwierdził, kto fałszował dokumenty.
Zarzuty postawiono też notariusz Barbarze G., która poświadczyła autentyczność dokumentów. Śledztwo trwa i zdaniem prokuratury zakończy się aktem oskarżenia.
Blisko 80-letni Ignacy K. nie zgadza się z zarzutami. Tłumaczy, że oryginały dokumentów przedstawił biegłemu F., który robił wycenę majątku. Nie zostawił ich w urzędzie, bo urzędniczka miała stwierdzić, że "lepiej zrobić ksero" - pisze "Rzeczpospolita".
pap, ss