Przegraliśmy tylko ten pierwszy: 14 lat temu w Japonii, później, 6 lat temu u nas, w Katowicach wygraliśmy z „Canarinhos” 3-1, a dwa lata w Turynie rozbiliśmy ich aż 3-0... Co więcej, z ostatnich sześciu Mistrzostw Europy nasi siatkarze trzy razy wracali z medali, a więc na połowie ME w ostatnich 11 latach byliśmy na podium. Czy trzeba zatem jeszcze udowadniać, że siatkówka jest w Polsce „dyscypliną narodową”?
Nie chcę tutaj rozwodzić się na temat koronawirusa i zwariowanego ostatniego sezonu, ale warto odnotować, że i tutaj Polacy byli prekursorami. Oto bowiem pierwszy mecz międzypaństwowy podczas pandemii w tej dyscyplinie rozegrały Polki (w czerwcu w Wałbrzychu dwumecz z Czeszkami), a pierwszy mecz reprezentacji mężczyzn oczywiście Biało-Czerwoni (w lipcu – też dwumecz – w Zielonej Górze z Niemcami).
Nie piszę, kto te cztery mecze wygrał, bo też chyba jasne...
Tym razem, wbrew zasadzie „Ladies First” o polskich siatkarkach piszę w drugiej kolejności, po panach. Nasze dziewczyny są bardzo blisko pierwszej dziesiątki na świecie – zostały sklasyfikowane na 13 miejscu, zresztą w moim prywatnym przekonaniu za nisko, jak na poziom sportowy, który reprezentują. Przed nimi są np. Holenderki, pokonane przez Biało-Czerwone w turnieju kwalifikacyjnym do Igrzysk Olimpijskich rozgrywanym zresztą już w tym roku, w styczniu – w Niderlandach właśnie, w związku z tym ta wiktoria smakowała szczególnie. Przed Polkami są też Niemki, z którymi nasze siatkarki wygrały bezpośredni pojedynek o awans do pierwszej „czwórki” Mistrzostw Europy.
Przed nami są Turczynki, z którymi były Polki o włos o zwycięstwa na wspomnianym turnieju o IO w niderlandzkim Appeldorn: mieliśmy tam bodaj sześć meczboli na 3-1, by ulec 2-3. Dodajmy, że w ostatniej edycji globalnej Ligi Narodów (niegdyś: Ligi Światowej) nasza żeńska reprezentacja była na 5 miejscu na świecie (rok wcześniej tez w pierwszej „dziesiątce”).
Wszak nie tylko o reprezentacje narodowe tu chodzi. Polska najwyższa klasa rozgrywkowa mężczyzn czyli Plus Liga, słusznie określana jako „Liga Mistrzów Świata” (tylko dwóch zawodników ze „złotej” drużyny z 2018 roku gra poza granicami kraju) powszechnie, przez międzynarodowych ekspertów, uznawana jest za jedną z trzech najsilniejszych lig siatkarskich świata – obok włoskiej i rosyjskiej.
Dwa polskie kluby w ostatnim sezonie zakwalifikowały się do najlepszych „czwórek” w europejskich pucharach – u pań był to Chemik Police, u panów Jastrzębski Węgiel.
Niestety, z powodu zarazy rozgrywek nie dokończono, a więcej niż szkoda, bo obie polskie drużyny miały wielkie szanse na końcowy sukces (klub z Jastrzębia wyeliminował na przykład kilkukrotnych klubowych mistrzów świata z Kazania, z Rosji, po dwóch wygranych 3-2!).
Dodajmy rzecz kluczową – choć niedostrzegalną podczas pandemii z oczywistych względów – że polscy kibice uchodzą za najlepszych na świecie, a międzynarodowe imprezy organizowane w naszym kraju (MŚ, ME, Liga Narodów) maja największą ze wszystkich krajów frekwencję.
I jeszcze coś: gdy chodzi o poziom organizacji takich imprez i „eventow”. Polska jest nie tylko liderem, ale też i prekursorem. To przecież u nas start Mistrzostw Świata A.D.2014 odbył się na otwartym stadionie i zgromadził rekordowa w skali świata i historii tej dyscypliny publiczność. Mecz Polska-Serbia (3-0) na Stadionie Narodowym oglądało przeszło 60 tysięcy widzów.
Gwoli statystycznej ścisłości, dla porównania: siatkarze są w rankingu FIVB na miejscu 2 – a nasi piłkarze nożni w rankingu FIFA na miejscu 19. Nasze siatkarki na miejscu 19, a piłkarki nożne na miejscu 29. Nie dziwmy się zatem, gdy u nas czy na świecie usłyszymy, że w Polsce siatkówka jest „dyscypliną narodową”. Tak po prostu jest!