Czwartkowy wyrok Sądu Okręgowego Warszawa-Praga, oddalający pozew Miodowicza wobec Nałęcza, jest nieprawomocny. Miodowicz zapowiedział jednak, że "póki co" nie zamierza się odwoływać, bo "odczuwa fizyczną przykrość już po wizualnym kontakcie z Nałęczem". Nałęcz mówi zaś, że "wolałby oglądać teraz wiosnę, a nie pana Miodowicza".
W sierpniu 2005 r. Jarucka - b. asystentka Cimoszewicza jako szefa MSZ w 2002 r. - została skontaktowana z sejmową komisją śledczą ds. PKN Orlen przez Miodowicza, jej członka. Przekazała ona komisji ksero rzekomego upoważnienia do zamiany oświadczenia majątkowego, które w 2002 r. miał jej wystawić Cimoszewicz - by usunąć z jego pierwotnego oświadczenia informację o posiadanych przezeń akcjach Orlenu.
Miodowicz upublicznił ten dokument. Prokuratura uznała, że jest on sfałszowany - co od początku mówił Cimoszewicz. We wrześniu 2005 r. Cimoszewicz zrezygnował z kandydowania na prezydenta w wyniku afery z Jarucką (trwa jej proces karny za posługiwanie się fałszywym dokumentem i fałszywe zeznania przed komisją).
W apogeum kampanii prezydenckiej 2005 r. Nałęcz mówił: "Jak patrzymy na sprawę pani Jaruckiej, to jest dokładnie ten sam mechanizm, co przy lojalce, przy niby-lojalce, pana (Jarosława) Kaczyńskiego. Tak samo podrobiony podpis, ten sam mechanizm. Ja pytam publicznie, choć nie mam żadnych dowodów, ale pytam Donalda Tuska: proszę wyjaśnić rolę pułkownika Miodowicza we wszystkich tych sprawach".
Miodowicz przyznał, że to on prosił Jarucką, by napisała oświadczenie dla komisji, bo "prywatnie zwierzyła się przypadkiem jego znajomemu" o sprawie (był nim Wojciech Brochwicz - PAP). Miodowicz zaprzeczył swemu udziałowi w sfabrykowaniu rzekomej lojalki J. Kaczyńskiego ze stanu wojennego oraz dokumentu Jaruckiej. Pozwał Nałęcza, żądając przeprosin. Mówił, że miał obowiązek doprowadzić do zeznań Jaruckiej - inaczej można by mu zarzucić ukrywanie świadka.
W czwartek sąd oddalił pozew, uznając, że Nałęcz nie przekroczył dopuszczalnych ram debaty publicznej. Sędzia Krzysztof Kluj podkreślił, że Nałęcz nie pomawiał posła o spreparowanie "lojalki" Kaczyńskiego - co sugerował pozew. Według sądu, Nałęcz miał prawo pytać o wyjaśnienie obu fałszerstw - i co do "lojalki" i co do dokumentu Jaruckiej.
Sędzia podkreślił, że Nałęcz, jako rzecznik kandydata na prezydenta, który został "bezpośrednio dotknięty" zeznaniami Jaruckiej, miał prawo pytać o "kwestie budzące wątpliwości".
Według sędziego, zeznania Jaruckiej przed komisją "kompletnie mijały się z celem komisji", bo nie miała ona "zajmować się losami akcji jednego, nieznaczącego akcjonariusza". "Nacisk powoda na ten wątek mógł budzić w opinii publicznej wątpliwość, czy tak naprawdę nie chodzi o osobę kandydata na prezydenta; stąd uzasadnienie do stawiania pytań" - dodał.
Sędzia przypomniał, że nie badał w tym procesie prawidłowości działań Miodowicza w całej sprawie, choć zarazem oświadczył, że nie ma żadnych dowodów by uznać, że sprzeniewierzył się on swej roli członka komisji.
"Politycy muszą mieć +grubszą skórę+ niż przeciętny obywatel" - mówił sędzia Kluj. Dodał, że sąd szeroko zakreśla ramy debaty publicznej, a politycy powinni w niej używać wyważonych argumentów i być odpornymi na zarzuty.
Miodowicz powiedział dziennikarzom, że taki wyrok "pozwala nadal toczyć debatę publiczną na karczemnym poziomie". Powtórzył, że padł ofiarą kłamstw i oszczerstw, a sąd nie pozwolił mu oczyścić się z ich konsekwencji.
Nałęcz ocenił, że Miodowicz chciał "ukarać go przed sądem za chęć wyjaśnienia sprawy Jaruckiej". "Byłem zaskoczony, że najwybitniejszy specjalista od tropienia fałszerstw, jakim teoretycznie powinien być szef kontrwywiadu, dał się nabrać na prymitywnie sfałszowany dokument" - oświadczył Nałęcz mediom. Powiedział, że Miodowicz "stał murem za Jarucką" i nigdy nie przeprosił za to, że "przyprowadził oszustkę do komisji". "Ciągle jest aktualne wyjaśnienie jego roli w sprawie Jaruckiej" - dodał.ab, pap