„Wprost”: Setki ludzi w pasie przygranicznym, próby siłowego sforsowania zasieków, krzyki, rzucanie kamieniami, gazy łzawiące. To są obrazki z granicy polsko-białoruskiej. Czy sytuacja jest tak groźna, jak wygląda?
Waldemar Skrzypczak: Obrazki z granicy robią wrażenie – choć nie odstają od sytuacji w innych miejscach w Europie, gdzie tłumione były protesty. Wszędzie działania służb są podobne. Natomiast bez wątpienia mamy problem, z którym musimy się uporać.
Napięcie rośnie, ludzie, którzy docierają na granicę za sprawą Aleksandra Łukaszenki, są traktowani przez białoruskich pograniczników jak zwierzęta, często nie mają pojęcia co ich spotkało. Takich ludzi bardzo łatwo jest popchnąć do bardziej radykalnych działań, może nawet do użycia siły. I tego bym się bał.
Nasi pogranicznicy nie mogą dać się sprowokować. Musimy do końca zachować zimną krew, bo Łukaszenka za daleko się nie posunie. Każdy zbrojny konflikt w regionie będzie oznaczał jego koniec. Naród białoruski nie jest pod jego rządami zjednoczony i nie będzie chciał uczestniczyć w wojnie.
Choć moim zdaniem Władimir Putin oczekuje od Łukaszenki konfliktu polsko-białoruskiego, co ma być testem dla jedności NATO.
Na granicy koczuje kilkaset osób uwięzionych między kordonem białoruskim a naszym płotem. Nie wiadomo, co się wydarzy.
Oczywiście. Ci upodleni przez Łukaszenkę ludzie, którzy nie byli przygotowani na to, co ich w tej chwili spotyka, w akcie determinacji mogą wziąć do ręki broń, którą im podsuną białoruscy specnaziści – i jej użyją.
Tego bym się bardzo obawiał, bo ludzie w rozpaczy zdolni są do wszystkiego.
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Wprost.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.