Fachowcy od krótkich notatek - tak dyplomaci z solidarnościowym rodowodem nazywają urzędników MSZ, którzy współpracowali z komunistycznymi służbami specjalnymi. Zanim Trybunał Konstytucyjny zakwestionował ustawę lustracyjną, oświadczenia złożyła zdecydowana większość z blisko 800 osób urzędujących w warszawskiej centrali resortu. Ciągle wpływają kolejne z zagranicznych placówek, gdzie zatrudnionych jest około 1,2 tys. osób - pisze dziennik.
Informacje "Rzeczpospolitej" o przyznaniu się ponad 60 dyplomatów, potwierdza minister spraw zagranicznych Anna Fotyga. "Analizujemy każdy przypadek" - mówi. Nieoficjalnie wiadomo, że po zapoznaniu się z treścią oświadczeń, szefowa MSZ podjęła już pierwsze decyzje kadrowe. Ze stanowiskiem pożegnało się dwóch wysokich rangą dyplomatów: dyrektor i wicedyrektor departamentu. Obaj w rozmowie z "Rz" odmówili komentarza na temat przyczyn odejścia z ministerstwa.
Jak twierdzą urzędnicy MSZ, w latach 80. około 95 proc. dyplomatów współpracowało ze służbami specjalnymi. Każdy, kto wracał z zagranicznej placówki, musiał napisać raport. Choć formalnie byli werbowani przez kontrwywiad, nie śledzili szpiegów, ale głównie zajmowali się inwigilacją Polonii i emigracyjnych opozycjonistów.
Po 1989 r. zdecydowana większość tajnych agentów pozostała w MSZ. Wielu awansowało na prestiżowe stanowiska, a osoby związane ze służbami trafiły nawet do władz ministerstwa. Według nieoficjalnych szacunków, tylko w warszawskiej centrali MSZ nadal pracuje około 250 byłych agentów - czytamy w "Rzeczpospolitej".
pap, ss