Faktem jest, że dzieci w Polsce od lat 90. rodzi się bardzo mało. Od roku 1992 jest to poniżej poziomu zastępowalności pokoleń – czyli poniżej 2 (choć ściśle rzecz biorąc dzietność powinna wynosić 2,15, by zastępowalności stało się zadość, gdyż nie wszystkie dzieci przeżywają).
Przez kolejne lata wskaźnik dzietności w Polsce spadał i najniższy poziom osiągnął w 2003 roku – było to 1,22 dziecka na kobietę w wieku rozrodczym. Od tego czasu sytuacja bytowa wielu ludzi po katastrofie transformacyjnej – będącej główną przyczyną tego spadku – poprawiła się, a w związku z tym dzietność również nieco wzrosła, do poziomu 1,3-1,4. Po wprowadzeniu 500 plus skoczyła do prawie 1,5, lecz zaraz potem znów zaczęła spadać do obecnej wartości.
Jednoroczne czy dwuletnie spadki nie są tragedią i nie martwią demografów. Również wskaźnik lekko poniżej zastępowalności pokoleń – około 1,9 – nie byłby dramatyczny. Jednak sytuacja, w której dzietność jest znacznie niższa niż 2,15 i to przez trzy dekady sprawia, że struktura demograficzna ludności ulega zaburzeniu. Nie chodzi tylko o to, że ludzi będzie ubywać (niekoniecznie od razu, bo czas życia się wydłuża), ale także o dysproporcję między osobami starszymi i młodszymi oraz między pracującymi i niepracującymi. Na tym tle powstają rozmaite, fundamentalne problemy dla funkcjonowania państwa.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Wprost.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.