Agnieszka Szczepańska, „Wprost”: O skażeniu terenu na obszarze dawnych Zakładów Chemicznych Zachem w Bydgoszczy i o tym, jak negatywnie wpływa to przede wszystkim na mieszkańców pobliskich osiedli, mówi się od dawna. Co pan robi, aby w jakiś sposób rozbroić tę bombę ekologiczną, największą w Polsce?
Rafał Bruski: Temat w mieście jest znany od lat. Rok temu trochę się wyciszył, bo dostaliśmy sygnał, że ministerstwo klimatu nad czymś pracuje. W styczniu na sesji Rady Miasta zaprezentowałem informacje o projekcie ustawy o rekultywacji terenów poprzemysłowych, który dotyczy łącznie czterech najbardziej zagrożonych miast, w tym Bydgoszczy, która jest w najgorszej sytuacji.
Niestety, wciąż trudno mówić o przełomie.
Dlaczego?
Ustawa nie wskazuje źródeł finansowania, a według mojej oceny to koszt 2-4 mld zł. Wywieramy, jako samorząd, presję na rząd, by się tym zajął. I zajął się, ale na krótko. Powołał zespół przy ministrze, a potem – przy wojewodzie i… skończyło się na niczym. Jesteśmy bezradni, nie mamy żadnych narzędzi prawnych i finansowych, by coś wskórać.
Co dalej z projektem ustawy?
Trafił do konsultacji społecznych. Ale, jak mówiłem, i tak wszystko spada na nas. Żeby było jasne, nie mam problemu z tym, aby ruszyć tę sprawę do przodu. Sęk w tym, że nie ma w Bydgoszczy specjalistów przygotowanych do tego zadania i brak na to pieniędzy. Zachem był kiedyś terenem państwowym. To, co tam się działo pierwotnie, stanowiło jedną trzecią miasta – robiono tam zbrojeniówkę, ciężką chemię i nie wiadomo, co jeszcze. Rząd przewidział w projekcie narzędzia prawne, które dają nam dostęp do ziemi, która dziś często znajduje się w prywatnych rękach, ale to za mało.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Wprost.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.