Wszyscy we Wrocławiu wiedzieli, że jeśli coś stanie się nocą, to jedzie się do przychodni, którą dzisiaj prowadzi Karol Kirstein. Nocne dyżury działały tam przez lata. Doktor Kirstein wspomina, że dawniej ludzie byli wdzięczni, gdy ktoś otworzył im drzwi w środku nocy. Zdarzało się nawet, że w kolejce przepuszczali kogoś, kto przyszedł później, ale z poważniejszym przypadkiem. Jednak z biegiem lat coraz mniej było wdzięczności, a coraz więcej agresji.
– Ludzie mieli pretensje, że jest drogo, że pacjenci umierają. Jakby nie rozumieli, że nie jestem bogiem, który poda dwa zastrzyki i uleczy kota – wzdycha.
– Raz na nocny dyżur przyszedł mechanik samochodowy, którego pies opił się płynu wyciekającego z chłodnicy. Nie było ratunku. Można było tylko patrzeć, jak pies powoli umierał – wspomina lekarz. – Tłumaczyliśmy, że stan jest beznadziejny, ale właściciel nalegał, żeby coś jeszcze zrobić. Zgodnie z przewidywaniami, pies umarł na moim dyżurze.
Weterynarz zadzwonił do właściciela, przekazał, że psa nie udało się uratować. W słuchawce usłyszał krzyk, pół godziny później zobaczył mężczyznę w drzwiach przychodni. – Wtedy obowiązywało jeszcze takie durne prawo, że na pieczątce był prywatny adres. To już zostało zmienione, ale on wiedział, gdzie mieszkam. Groził, że spali mi dom i zabije żonę – opowiada doktor Kirstein. – Weterynarze śmieją się, że zawsze winny jest ten, kto ostatni macał. Nieważne, do jakiego stanu psa doprowadził właściciel. Winny jest ten lekarz, który jako ostatni go dotykał – dodaje.
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.