„Wielka woda” spływa nonsensem, a mogła być dobrym serialem

„Wielka woda” spływa nonsensem, a mogła być dobrym serialem

„Wielka woda”
„Wielka woda” Źródło: Netflix
Netflixowa „Wielka woda” nie jest bardzo złym serialem. Więcej, to sprawnie zrealizowana rozrywka, chociaż nawiązująca do tragicznych wydarzeń. I tylko w kategoriach rozrywki można tę produkcję oceniać, bo jeśli któryś widz „Wielkiej wody” chciałby dowiedzieć się czegoś o Polsce sprzed ćwierćwiecza, równie dobrze może sięgnąć po „Kubusia Puchatka”.

W tym miejscu czytanie tekstu powinni przerwać wszyscy ci, którzy nowej produkcji Netflixa jeszcze nie widzieli i nad spokojne oglądanie z opanowaną fabułą, przedkładają seans z niespodziankami. Jest w tym serialu kilka mankamentów, których wyliczenie może wpłynąć na poziom zadowolenia z późniejszego obcowania z dziełem.

Są trudności z oddaniem tamtych realiów, są bezsensownie przerysowane postacie, jest wreszcie scenariuszowy numer z bluzą FC St. Pauli, który zrozumieć jest trudniej niż jednojęzycznego Węgra.

Wiara, laptop i papierosy

Netflixową wizję świata – mniej lub bardziej słusznie wyszydzaną w sieci, ale zjawisko i dyskusje o nim są faktem – dostajemy w pierwszych scenach. Oto dzielna bohaterka, wyposażona w dwie ręce i sporo determinacji, obezwładnia i zastrasza uzbrojonego myśliwego. Kobieta jest wprawdzie (jak okaże się później) byłą narkomanką na metadonie, ale bez problemu bije sporo większego od siebie zabójcę niewinnego zwierzęcia. W tej roli Andrzej Zaborski, którego kiedyś określałoby się jako „aktora charakterystycznego” i już to otwarcie serialu mówi wiele o tym, jak pomyślano tu prawie wszystkie postacie męskie.

Źródło: Wprost