Gdy tylko za drzwiami słychać szmer, Iryna wychyla się i sprawdza, czy ktoś przypadkiem nie podszedł do recepcji. Po chwili wraca do małego pomieszczenia, w którym udało upchać się sofę, biurko i stos kartonów po najróżniejszych darach. Drzwi zostawia uchylone, tak na wszelki wypadek. – Jest jak w domu, tylko nie ma rodziny – uśmiecha się. – Cała moja rodzina została. Mama, mąż, brat i siostra.
– Nie próbowali uciekać?
– Siostra nie chciała zostawić rodzinnego interesu, mama nie chciała zostawić babci, która nie ma siły, żeby wyjechać. Mąż, wiadomo, nie może.
Mija już dziewiąty miesiąc, odkąd Iryna zamieniła Ukrainę na Polskę, Charków na Katowice, własne mieszkanie na ciasny pokój w akademiku. Zamieszkała tu z dziewięcioletnim synem, Kiryłem.
Z czasem dostała pracę na akademikowej recepcji, ale i tak dorabia, żeby mieć co wysłać rodzinie. – Mamie i babci brakuje na jedzenie i leki. Wody nie mają, prądu i gazu też nie. Kuchnia jest na zewnątrz, tak samo toaleta. Ostatnio kupiliśmy babci butlę z gazem, żeby gotowała w mieszkaniu. Zaraz będzie u nich bardzo, bardzo zimno – opowiada.
– Nigdy w życiu na tak długo nie wyjechałam. Dwa razy nie było mnie w domu przez miesiąc – Iryna milknie. – Czasami płaczę, ale tylko w nocy, do poduszki. Trzeba żyć dalej. Co by to dało, gdybym tylko siedziała i płakała? – pyta.