Ponieważ publicystyka wymaga szczerości, na początku do czegoś się przyznam. Mam świadomość dysproporcji pomiędzy wypadkiem na moście Dębickim a kolizją, do której doszło na al. Mickiewicza. Stłuczka Jerzego Stuhra, nawet będącego pod wpływem alkoholu, nie jest tym samym, co trwające lata szaleńcze rajdy Patryka Perettiego. Nie zestawiam ich ze sobą dla taniej, ale efektownej metafory pt. „znanym wolno więcej“. Problem leży gdzie indziej.
Dotyczy tego, co od strony indywidualnej oraz społecznej dzieje się przed i po zdarzeniu. Z jaką łatwością przesuwamy granice przyzwolenia na patologię, maskując ją sloganami w stylu „jeździł szybko, ale bezpiecznie“ oraz „był po jednej lampce wina“.
Niestety, Jerzy Stuhr, zamiast milczeć, postanowił zabrać głos. W sposób tak kuriozalny i pełen hipokryzji, że wymagający komentarza.
Z okazji wydania książki będącej zbiorem felietonów z „Gazety Krakowskiej“, aktor udzielił kilku wywiadów. Opowiadał w nich m.in. o tym, jak się teraz czuje, jakie firmy kręci we Włoszech i jak wygląda „dekalog człowieka kultury“. Między bon motami o „ustępowaniu w obliczu chamstwa“ oraz konieczności „dążenia do wiedzy i nie uleganiu modom“, dziennikarze pytali również o październikowy wypadek, wyrok sądu oraz refleksje, które przyszły po czasie. I tutaj zaczyna się drugie, tym razem symboliczna zderzenie aktora – z wyczuciem dobrego smaku i etyki.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Wprost.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.