Krystyna Romanowska: Mam wrażenie, że inkluzywność języka doszła do ściany. Krótko mówiąc: „język włączający” szalenie nas… rozłącza.
Jerzy Bralczyk: Zgadzam się. Język inkluzywny produkuje konflikty z jednego podstawowego powodu: ponieważ właściwie nikt nie określił, kto kogo do tego języka włącza? Kto ma prawo decydować, co jest włączające, a co nie jest?
Gdybym był na przykład kobietą z niepełnosprawnością o odmiennych od heteroseksualnych preferencjach i do tego kolorową, to wcale nie chciałbym być włączany przez kogoś do czegoś. Ponieważ ja byłbym w grupie społecznej, do której nikt nie ma prawa mnie włączać, ani nikt nie ma prawa mnie z niej wyłączać.
To tak jakby można było mówić: „Włączamy kobiety do dyskursu publicznego”. Przecież kobiety są w dyskursie społecznym poprzez fakt swojego istnienia w społeczeństwie. Nikt ich z niego nie wyłącza. Podobnie jak tautologią w Polsce jest mówienie, że kobiety mają takie samo prawa jak mężczyźni. To powoduje, że przestajemy to prawo głosu kobiet uważać za coś oczywistego i dostrzegamy, że to jakiś przywilej.
Czy inkluzywność języka jest polityczna i przez to mocno polaryzująca?
Bardzo wiele zachowań językowych jest zdeterminowanych polityką. Dzisiaj trudno powiedzieć w jakim kierunku rozwija się język publiczny i które tendencje mają możliwość utrwalenia się. Wiadomo jednak, że jesteśmy w sytuacji szczególnej: mocnym zmianom językowym towarzyszy też próba „wygrania” języka na swoją korzyść przez polityków. Czyli widzimy promocję pewnych zachowań językowych.
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Wprost.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.