Ekspert o Marszu Miliona Serc: Może przełożyć się na wynik wyborów. Ale jest jeden warunek

Ekspert o Marszu Miliona Serc: Może przełożyć się na wynik wyborów. Ale jest jeden warunek

Donald Tusk oraz Rafał Trzaskowski na spotkaniu z wyborcami w Otwocku
Donald Tusk oraz Rafał Trzaskowski na spotkaniu z wyborcami w Otwocku Źródło: PAP / Piotr Nowak
Politycy często strzelają pomysłami na oślep licząc, że może trafią w jakąś grupę wyborców. Wywołują skandale, żeby na moment zaistnieć. Wielu celowo staje się chuliganami demolującymi debatę publiczną, bo to się im opłaca. Taktyka polega na naprzemiennej akcji i reakcji: „oni robią konwencję, to my też zróbmy, oni coś dali, to my wam damy więcej” – mówi dr Sergiusz Trzeciak, ekspert od marketingu politycznego, autor książki „Drzewo kampanii wyborczej 2.0 czyli jak wygrać wybory”. – Ludzie muszą wierzyć w realizację obietnic. A w tym PiS – jak do tej pory – ma przewagę nad PO – dodaje.

Krystyna Romanowska: Czy Marsz Miliona Serc to dla Donalda Tuska wielkie ryzyko?

Dr Sergiusz Trzeciak: Zacznijmy od początku. Ogłoszenie Marszu Miliona Serc było dla Platformy bardzo ryzykowne – z jednego podstawowego powodu: przeciwnik może zakwestionować najprostszą rzecz, że „miliona ludzi nie udało się zebrać”.
Jasne, że nikt tego dokładnie nie policzy. Natomiast da się odróżnić ulice wypełnione 100–300 tysiącami ludzi, od ulic z milionem. Nie słyszałem w polskiej polityce o przypadkach, kiedy w czerwcu rzuca się w przestrzeń, że w październiku przejdzie ulicami milion ludzi. Takie zachowanie to dowód na to, że wszystkie partie polityczne podczas tej kampanii działają w teorii chaosu.

Bałagan, nieuporządkowanie, działanie pod wpływem chwili, donosicielstwo, chamstwo, złe emocje, niemerytoryczni kandydaci – to wszystko składa się na to, co w Polsce nazywamy – kampanią wyborczą.

I marsz Tuska wpisuje się w ten chaos i wolną amerykankę?

Politycznie to wydarzenie balansuje na granicy nieroztropności z kilku powodów: Po pierwsze, jeżeli okaże się, że z miliona serc zrobi się marsz np. stu tysięcy – oznacza to wyborczą klapę. Nie wiadomo nawet, czy uda się powtórzyć frekwencję z czerwca, która naprawdę była dużym zaskoczeniem. Dzisiaj sytuacja jest bardziej dynamiczna i nie wiadomo, czy nie pojawią się jakieś dodatkowe czynniki, które wpłyną na ostateczną frekwencję. Na przykład, jakieś wydarzenia w polityce mogące przykryć medialnie ten marsz. Po drugie, ważniejsza od samego marszu może okazać się debata o/po marszu. Jak ta impreza zostanie skomentowana, czy natychmiast zostanie odtrąbiony sukces, jak zareagują na niego komentatorzy, eksperci, dziennikarze, publicyści, cała ta bańka informacyjna. Ile ludzi weźmie udział zależy od elementu mobilizacji, a ten zależy nie tylko od tego jak zachowają się z jednej strony sprzyjające opozycji media, a z drugiej sprzyjające rządowi. Bardziej kluczowe jest, jak zachowa się te bardziej neutralne np. Polsat, no i bańka internetowa, która coraz bardziej kształtuje opinię.

Na ile opinia publiczna będzie żyła tym marszem? Czy będzie on tak mocno rezonował jak w czerwcu? Tego nie możemy przewidzieć.

Czy ten marsz może mieć realne przełożenie na wyniki wyborów czy będzie po prostu tylko demonstracją antyrządową?

O wiele łatwiej jest wygenerować negatywne emocje niż pozytywne. Żeby ktoś spontanicznie poświęcił czas i energię na marsz, musi być silnie emocjonalnie nakręcony. Ludzie muszą nie tylko mieć w sobie gniew, ale muszą chcieć go zamanifestować na zewnątrz. Na pewno w interesie będzie leżało przesłonięcie tego marszu jakimiś bieżącymi wydarzeniami, czymś, co będzie metaforycznym „antymarszem”, bo na pewno nie będzie mogło być realną kontrmanifestacją.

Echa marszu mogą jednak trwać jeszcze kilka dni. Na korzyść zadziała na pewno ogłoszenie podczas marszu czegoś, co będzie miało dla wyborców daleko idące konsekwencje. Wtedy ta impreza być może przełoży się na wynik wyborów. Ludzie muszą mieć bowiem przekonanie, że idą na ten marsz po coś, a nie tylko, aby zademonstrować niechęć wobec PiS-u.

Źródło: Wprost