Sprawa dotyczy śmierci pacjenta w 2020 r. O szokujących ustaleniach śledztwa, które właśnie się skończyło, informuje „Gazeta Wyborcza”.
W połowie maja 2020 r. pan Jan trafił po wypadku drogowym do Szpitala Chirurgii Urazowej św. Anny przy Barskiej w Warszawie. Lekarze stwierdzili, że pacjent ma złamane żebra i obojczyk oraz uszkodzenia w okolicy płuc. Następnego dnia mężczyzna zaczął uskarżać się na ból w okolicy klatki piersiowej oraz duszności. Na szyi wystąpił duży krwiak. Po zbadaniu pacjenta tomografem okazało się, że tętnica w okolicy obojczyka została zerwana. Zespół lekarski podjął decyzję: istnieje zagrożenie dla życia, więc trzeba go przewieźć do innej placówki, by zajęli się nim specjaliści chirurgii naczyniowej.
Czekanie na transport z Barskiej na Banacha. Problemy z wezwaniem karetki
Lekarz skontaktował się z Centralnym Szpitalem Klinicznym Warszawskiego Uniwersytetu Medycznego przy ul. Banacha i uzyskał zgodę na przewiezienie pana Jana, żeby zatamować krwawienie z tętnicy. Tutaj zaczęły się problemy.
Po godz. 21:00 lekarz ze szpitala św. Anny przy Barskiej pilnie zamówił karetkę typu „S”, czyli z lekarzem w załodze. Zgodnie z umową powinna przyjechać na Barską w ciągu 20 minut. Dyspozytorka długo starała się dodzwonić do załogi. Gdy w końcu jej się to udało, okazało się, że … karetka nie może jechać od razu do szpitala, ponieważ musi po drodze odebrać lekarza.
Po 55 minutach karetka dojechała po pacjenta, a lekarze na Banacha zatamowali krwawienie. Stan pacjenta się pogarszał. Zmarł po dwóch miesiącach. Według sekcji zwłok przyczyną śmierci były „urazy powypadkowe i krwotok wewnętrzny”.
Dyrekcja szpitala przy Banacha zawiadomiła prokuraturę o możliwości popełnienia przestępstwa przez pracowników firmy zajmującej się transportem medycznym. Według śledczych z Prokuratury Regionalnej w Warszawie lekarze ze szpitala św. Anny podjęli dobrą decyzję o transporcie.
Szereg zastrzeżeń mieli wobec firmy transportowej P. Okazało się, że samochód, którym przewożono pacjentów nie był pojazdem uprzywilejowanym, czyli nie mógł używać sygnałów świetlnych i dźwiękowych. Jeden z członków załogi, podający się za pielęgniarza, w krytycznym dniu przewozu pacjenta, nie był nim. Trzej członkowie załogi karetki, w tym lekarz, nie posiadali umowy z firmą P. Ich praca nie była sformalizowana.
Właściciel firmy właściciela firmy P., Paweł K., został oskarżony o niedopełnienie opieki nad osobą narażoną na niebezpieczeństwo. Mężczyzna nie przyznał się do zarzutu. Grozi mu do 5 lat więzienia. Po firmie P. nie ma dziś śladu.
Czytaj też:
50 tys. razy karetki spóźniły się do choregoCzytaj też:
Karetka pojechała pod zły adres. Zarzutów nie będzie