Agnieszka Niesłuchowska, „Wprost”: Od trzech miesięcy mieszkacie na wyspie Koh Lanta w Tajlandii. To wasze miejsce na ziemi? Jest lepiej niż w Polsce?
Dominika Clarke: Początkowo myślałam, że tak będzie. Teraz moje podejście trochę się zmieniło. Chyba wpływ na to ma głównie pogoda, bo zaczyna się pora deszczowa. Czujemy się tu bezpiecznie i fajnie. Życie na tajskiej wyspie jest znacznie przyjemniejsze i mniej stresujące niż w Polsce. Jednak traktuję to jako przygodę, przystanek w naszym życiu.
Myślę, że z czasem, przerośniemy tę wyspę, już prawie wszyscy nas tu znają.
Co dalej?
Pozostaniemy tu tak długo, jak będziemy mogli. Mamy wizę do sierpnia, ale chcemy, by najmłodsze dzieci trochę podrosły, usamodzielniły się. W tym czasie nauczymy się tajskiego na tyle, byśmy mogli swobodnie się porozumiewać. I wyruszymy w dalszą podróż po Tajlandii. Bardzo podoba nam się Azja, natomiast starsi synowie chcieliby przeprowadzić się do Singapuru. Ostatnio oglądałam też w internecie filmiki o Japonii, ale to nie nasze klimaty. Japończycy są z dużą rezerwą podchodzą do obcokrajowców, my wolimy ludzi otwartych, chętnie nawiązujących kontakty.
Jak reagują na was mieszkańcy Koh Lanty?
Nikt nie pyta, skąd jesteśmy i po co przyjechaliśmy. Tu jest wielu turystów. Natomiast zdarzają się śmieszne sytuacje, na przykład w restauracji. Ludzie myślą, że jesteśmy szkolną wycieczką, a gdy dowiadują się, że wszystkie dzieci są nasze, następuje konsternacja. Zawsze jest szok, uwielbiam te reakcje. Nawet jedną z nich, do której doszło w urzędzie imigracyjnym, nagrałam.
Podczas kontroli jeden z urzędników, na wieść o tym, że mamy jedenaścioro dzieci, milczał przez kilka sekund. Podobnie jego koledzy. Gdy do nich dotarło, o co chodzi, zaczęli klaskać, śmiać się. Generalnie wzbudzamy pozytywne emocje.
A z czym są największe problemy?
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Wprost.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.