Wojciech Roszak ps. „Kajman” na świat przychodzi 19 grudnia 1929 roku w Katowicach. Do Warszawy, do ciotki, przyjeżdża chwilę przed wojną, z obawy przed Niemcami i represjami. Wraz z bratem są młodzi. Kto może, tak jak oni, ucieka z Górnego Śląska jak najszybciej.
1 września zaskakuje go w budynku kolejowym przy Targowej 70. Dziewięciolatkowi komplikuje to plany. Właśnie miał zaczynać naukę w stolicy (do edukacji wraca, ale nieco później).
W mieście zostaje do końca niemieckiej okupacji i czasu wywiezienia do obozu jenieckiego po Powstaniu.
W 1944 roku ma 14 lat. Powstanie, a właściwie przygotowania do niego, zastają go na obozie młodzieżowo-szkoleniowym „Orląt” w Julinku pod Lesznem, na skraju Puszczy Kampinoskiej. Kilkanaście dni przed jego wybuchem obóz likwidują, a Wojciech wraca do Warszawy. Dołącza do plutonu 1105 Kolumny Motorowej „Wydra” należącego do Grupy Bojowej „Krybar”.
Trzy dni przed 1 sierpnia dostaje wezwanie na Stare Miasto. W Godzinę „W” jest na ulicy Czerwonego Krzyża na Powiślu, tuż obok szpitala. Pierwszą noc przesypia właśnie tam – w piwnicy jednej z kamienic. Zgłasza się więc do najbliższego oddziału na Tamce. To VIII zgrupowanie. Przydzielają go jako łącznika do porucznika Jastrzębskiego pseudonim „Aspira”.
W kolejnym tygodniu trafia jako amunicyjny do zrzutowego Stokesa. Kolejne zadanie Wojciecha to amunicyjny do karabinu maszynowego.
Powstanie Warszawskie. „Najbardziej zaskakująca była cisza”
Koniec Powstania wspomina z żalem. – Mieliśmy coraz mniej nadziei. Na Powiślu było coraz ciężej, również z wodą i jedzeniem. Wie pani, jak smakują kot czy pies? Ja, niestety, wiem. Próbowałem raz w życiu. Koledzy przygotowali. Wydaje się to okrutne, ale takie były czasy – opowiada w rozmowie z „Wprost”.
Śródmieście kapituluje ostatnie. Przed zdaniem broni każdy, kto może uszkadza ją – wyciąga iglicę lub zamek. Potem konwojowani idą pieszo do Ożarowa. Przez kilka dni śpią w fabryce kabli, w halach, na podłodze.
– Cisza. Najbardziej zaskakujące były cisza i fakt, że jeśli już leci jakiś samolot, nie zrzuci bomby, nie będzie ognia. Przyzwyczaiłem się do czego innego, życia w ciągłym strachu.
Następnie Powstańcy trafiają do Niemiec, do obozu dla jeńców wojennych.
– Warunki przewozu były koszmarne. Jechaliśmy pociągiem towarowym, około czterdziestu osób w jednym wagonie. Stawaliśmy dwa razy dziennie, a ja akurat miałem rozstrój żołądka. Nożem wycięliśmy dziurę w podłodze z desek. Trzeba było sobie jakoś radzić…
W pierwszym obozie – XI-B Fallingbostel – „Kajman” przebywa miesiąc. Następnie wywożą go do VI-J w Dorsten w Westfalii. Zostaje tam aż do momentu uderzenia Anglików, do marca 1945 roku.
W Niemczech zostaje do jesieni 1946 roku. W przyspieszonym tempie kończy trzecią i czwartą klasę gimnazjum w szkole w Freren. Idzie również do liceum przy 1. Dywizji Pancernej w Quakenbrück. To jego ostatni przystanek w tym kraju. Wojciecha repatriują do Polski.
„Śmierć mi spowszedniała”
Budowanie życia w powojennej Polsce – z traumami po Powstaniu – nie jest łatwe. Młodego wtedy chłopca prześladują obrazy z niedawnej przeszłości.
– Dwukrotnie przenosiłem rannych kolegów i dwukrotnie umarli mi na noszach. Śmierć mi spowszedniała, byłem do niej w pewien sposób przyzwyczajony. Wojna to trauma nie do zapomnienia. Trudno potem wejść w „normalny” tryb życia.
Wojciech mieszka kilka miesięcy na Targowej, w Warszawie. Następnie wraca do rodzinnych Katowic i podejmuje edukację na Politechnice. Czy ówczesna władza utrudnia mu życie?
– Niekoniecznie. Nie przypominam sobie wielkich problemów. Być może dlatego, że wróciłem do kraju w 1946 roku, dość wcześnie. Wtedy zachęcano do repatriacji, by odbudowywać ojczyznę. Dopiero tych przyjeżdżających później sprawdzano dokładniej. Walcząc w Powstaniu, byłem też dość młody. Jako nastolatek nie stanowiłem widocznie dla komunistycznych władz zagrożenia.
Kierunek? Szwecja
Wojciech zdobywa edukację na Politechnice Śląskiej oraz na Wydziale Ceramicznym Akademii Górniczo-Hutniczej. Doktoryzuje się na Politechnice Warszawskiej, uzyskując tytuł docenta. Jest też sędzią żeglarstwa. To na jednych z zawodów poznaje swoją żonę – Irenę Baranowską, lekarkę sportowców. Z racji regat dość często wyjeżdżają za granicę. Paszporty dostają więc niemal bezproblemowo.
W 1977 roku wraz z żoną i 14-letnim synem postanawiają opuścić komunistyczny kraj. Cel? Szwecja. Malmö. Jest łatwiej, bo koleżanka Ireny mieszka tam od roku. Małżeństwo dostaje prace w zawodzie. Wojciech zatrudnia się na Uniwersytecie w Lundzie, w laboratorium budowlanym. Irena nostryfikuje dyplom lekarza. Roszakowie przystępują też do nauki szwedzkiego.
Jak się im żyje? – Wtedy Szwecja miała opinię bardzo ustabilizowanego państwa, tak że tu nie było problemu, by dostać pomoc w postaci mieszkania czy zdobyć dobrą pracę – wspomina rozmówca „Wprost”.
Nie od razu wie, że to kraj, w którym chce żyć na stałe. – Wymagało to – jak każda wyprowadzka – przyzwyczajenia się. Dużo zależało też od warunków zatrudnienia. Te jednak okazały się być dobre. Dość szybko się zaaklimatyzowaliśmy, chociaż tęskniłem za rodzicami. Dodzwonić się wtedy z zagranicy nie było łatwo.
Wojenne wspomnienia wracają. – Są tak zakotwiczone w pamięci. Nie sposób ich wymazać. To chyba po prostu niemożliwe. Fatalne warunki bytowania, strach, gruzy, huk podczas bombardowań, ranni i zabici koledzy…
Szwecja okazuje się łaskawa. Wojciech szybko przyswaja język, wchodzi też w polskie towarzystwo w Malmö. Do kraju nie może wrócić przez pięć lat. Dopiero wtedy dostanie szwedzki paszport.
Tęsknota zwyciężyła
Ostatecznie Malmö to dobry wybór dla Roszaków. Jednak tęsknota za Polską wciąż jest silna. Po przejściu na emeryturę, na początku lat dwutysięcznych, małżeństwo decyduje się pół roku spędzać w ojczyźnie, pół w Szwecji.
– Kiedyś różnice między tymi krajami były duże. Dziś nie ma żadnych. Są takie same restauracje, autobusy, hotele, ubrania. Na zimę wracaliśmy do Szwecji, bo mają lepsze ogrzewanie (śmiech).
Na koniec rozmowy pytam Wojciecha o współczesne postrzeganie patriotyzmu.
– Pozwoli pani, że odbiję pytanie, bo chciałbym usłyszeć to od młodego pokolenia. W kraju bez wojny patrzy się na tę kwestię zupełnie inaczej – mówi, uśmiechając się życzliwie i zostawiając mnie z niemałą refleksją po naszym spotkaniu.
Nastoletnia partyzantka
Danuta Filipek ps. „Lala” już od pierwszych chwil zachwyca mnie energią. Jej oczy – mimo że lekko zamglone – śmieją się razem z nią.
– I pani ma 95 lat? Jakim cudem? – pytam.
– Z gruntu jestem optymistką, otaczam się młodymi ludźmi, przez wiele lat chodziłam do szkół, gdzie opowiadałam młodzieży o moich doświadczeniach. Tak mi jakoś zostało – odpowiada, żwawym krokiem idąc po mojej prawej stronie.
Jest kresowianką. Na świat przychodzi na Wołyniu. Ojciec to geodeta. Przenoszą go z jednego miejsca do drugiego. A za nim jedzie rodzina. Podczas wojny walczy także w partyzantce.
– Razem z bratem i siostrą dołączyliśmy do niego. Miałam 15 lat, ona rok więcej.
Tata „Lali” nie doczeka końca wojny. Życie traci z rąk Sowietów na Białorusi. Razem z grupą oficerów biorą go do niewoli 1 grudnia 1943 roku. Związują ręce drutem kolczastym i zabijają. – Mówią, że to był mały Katyń – wspomina Filipek.
Marsz na zachód
Dowództwo nad stworzonym oddziałem partyzanckim obejmuje Adolf Pilch ps. „Góra”. W czerwcu 1944 roku, gdy jego członkowie słyszą odgłos dział dochodzących z frontu rosyjsko-niemieckiego, maszerują na zachód.
Pod Warszawę, do Puszczy Kampinoskiej, docierają 29 lipca, tuż przed Powstaniem Warszawskim. „Lala” trafia do Grupy „Kampinos”. Jest sanitariuszką i łączniczką.
– Pracowałam w szpitalu polowym we wsi Krogulec. Nosiłam wtedy długie warkocze. I jako ta kilkunastoletnia dziewczynka pomagałam, jak umiałam. Pierwszy raz zetknęłam się z cierpieniem, śmiercią na tak wielką skalę. Czasem brałam za rękę rannego i mówiłam, że na pewno wróci do domu. Widać było, że docenia ten gest.
Jednym z najgorszych wspomnień z Powstania Warszawskiego jest to z Jaktorowa. Danuta i kilka innych osób uciekają wtedy przed Niemcami. Wbiegają do stajni, kładą na oborniku.
– Chodzili i szukali naszych partyzantów wszędzie. Leżeliśmy cicho, dopóki nie przestaliśmy słyszeć ich głosów. Strasznie się wtedy bałam. Podobnie jak pod koniec Powstania, gdy zamieszkaliśmy w Żyrardowie. Pewnego dnia dostałam specjalne zadanie. Pod koszulką miałam zawiązane czyste kenkarty (dokument tożsamości wydawany obligatoryjnie przez okupacyjne władze niemieckie wszystkim nieniemieckim mieszkańcom Generalnego Gubernatorstwa, którzy ukończyli piętnasty rok życia – red.). Musiałam pojechać z nimi do Skierniewic, do punktu, który mi podali, by podpisano je, podstemplowano i wrócić. Wcisnęłam się do wagonu dla zwierząt przez wąskie okno. Pomogli mi inni podróżni.
Koniec wojny zastaje Danutę w sierocińcu oddalonym kilkanaście kilometrów od Żyrardowa. Matka oddaje ją tam celowo, by mogła mieć lepsze warunki bytowania. Te są jednak tak samo mizerne. Spędza tam około dwóch miesięcy.
„Zawsze patrzyłam do przodu”
Po nadrobieniu braków w edukacji Danuta zaczyna studia na Wyższej Szkole Rolniczej w Olsztynie. Wybiera zootechnikę. W międzyczasie na tym kierunku poznaje przyszłego męża, Kazimierza. Praca w rolnictwie, a konkretniej w stajni, nie do końca jej odpowiada. Podejmuje więc naukę na warszawskiej SGGW. Studiuje pedagogikę rolniczą. Zdobywa magistra i zostaje nauczycielem zawodu w szkołach podstawowych. Prowadzi też między innymi lekcje biologii.
Wojenne wspomnienia nie powodują u niej traum. – Zawsze byłam radosną optymistką patrzącą do przodu. Nie trzymałam się kurczowo przeszłości. Nie dałam się, nie cofałam. Pamiętam momenty największego strachu, ale staram się na nich nie skupiać. Zresztą dużo jako młoda dziewczyna robiłam – chociażby tańczyłam w zespole ludowym na uczelni, grałam w siatkówkę, z mężem również w brydża – wyjaśnia Danuta.
Podobnie jak Wojciecha Roszaka, moją rozmówczynię pytam o współczesny patriotyzm.
– Przyzna Pani, że jakoś zginął ten duch w narodzie, prawda? – zastanawia się na głos, choć w głębi duszy zna odpowiedź.
Czytaj też:
1 sierpnia, Narodowy Dzień Pamięci Powstania Warszawskiego. Co to za data?Czytaj też:
80. rocznica Powstania Warszawskiego. Mieszkańców stolicy czekają spore utrudnienia